Prolog
- Więcej grzechów nie pamiętam, za wszystkie serdecznie
żałuję i postanawiam poprawę. I proszę cię ojcze o rozgrzeszenie.
Na te słowa ksiądz Piotr nachylił się do kratki skutecznie
przesłaniającej twarz rudowłosej kobiety, która od kilku minut klęczała przed
jedynym konfesjonałem jego kościoła.
- Powiedz, czy żałujesz tego, co zrobiłaś? Czy postanawiasz
poprawę i nie będziesz więcej grzeszyć?
- Tak ojcze. Bardzo żałuję że zbłądziłam. Więcej już tego
nie zrobię. Wiem, że będzie mi ciężko ale z bożą pomocą dam radę. Na pewno!
- Jesteś pewna że wytrwasz? Z tego co usłyszałem już
kilkakrotnie próbowałaś. I za każdym razem szatan znajdował u ciebie posłuch.
- Teraz będzie inaczej. Wierzę w to z całego serca.
- Dobrze więc. Jako pokutę zmówisz zaraz pięć razy Ojcze
nasz i tyleż samo Zdrowaś. I do końca wielkiego tygodnia
będziesz codziennie odmawiać różaniec. Przynajmniej po dwa razy, rano i
wieczorem.
- Dobrze ojcze. Dziękuję... to znaczy Bóg zapłać.
Duchowny wyprostował się. Uniósł prawą ręką i w skupieniu
wyszeptał słowa rozgrzeszenia kreśląc jednocześnie w powietrzu znak krzyża. Po
chwili zastukał trzykrotnie. Kobieta z trudem prostując kolana podniosła się,
ucałowała stułę. – Bóg zapłać księdzu -
powiedziała na pożegnanie.
Chwila oczekiwania zagłuszana
gasnącym stukotem jej obcasów natchnęła Piotra otuchą. - Czyżby ona była
ostatnia? – pomyślał. – To dobrze. Czuję się już potwornie zmęczony. -
Postanowił jednak odczekać kilka minut. Jak zwykle w takich chwilach pogrążył
się w modlitwie. – Ojcze nasz, któryś jest w niebie...
- Czy wierzy ksiądz w Boga? – niespodziewany głos wbił się w
jego mózg z precyzją chirurgicznego skalpela. Zupełnie jakby znał jego
najskrytsze myśli, jakby... odgadł najbardziej skrywaną tajemnicę. Wątpliwość,
która drążyła umysł kleryka od kilku miesięcy.
- Słucham? – spytał wolno odwracając głowę. Przez kratkę nie
było jednak wiele widać. Tylko kształt głowy i ramion i... oczy. Zapamięta je
do końca życia. Czarne ja węgiel, spokojnie i wpatrzone w niego niczym dwa
diamentowe świdry. I dokładnie tak się wtedy czuł. Jakby jego umysł ktoś
przeszył ostrym wiertłem. Odwrócił
głowę i pochylił się nieznacznie do rozmówcy. Wyglądało tak, jakby
zaczął spowiadać następną osobę. Milczał jednak.
- Pytałem, czy ksiądz wierzy w Boga – padło ponownie zza
drewnianej kratki.
- Jak możesz mnie o to pytać synu? Nie da się podążać za
pasterzem nie wierząc w jego istnienie. A ja przecież jestem księdzem.
- Ksiądz nie odpowiedział – z wyrzutem powiedział przybysz.
Piotr zawahał się. Wielokrotnie zastanawiał się co odpowie,
gdy pytanie to padnie z ust
zwierzchnika lub któregoś z braci. Ale nie spodziewał się ataku z
zaskoczenia. I to za sprawą zupełnie obcego, przypadkowego człowieka. – „A kimże
do licha on jest, że mnie o to pyta”? – pomyślał gniewnie.
- Dlaczego mnie o to pytasz? – odpowiedział hamując emocje.
- Tak czy nie?
- Oczywiście, że wierzę w Boga? – skłamał. - Co to za
niedorzeczność pytać księdza o coś takiego. Kimże ty jesteś?
- To nie ma znaczenia, kim jestem. Pytałem, gdyż mógłbym
pomóc, gdyby ksiądz nie wierzył. Mam bowiem przy sobie dowód.... dowód Jego
istnienia.
- Co takiego?! Chcesz powiedzieć że masz przedmiot, który
dowodzi istnienia Stwórcy? – zdenerwował się duszpasterz. - Chyba postradałeś
zmysły! Nie ma i być nie może takiego dowodu. Nie bluźnij lepiej, bo to grzech
ciężki!
- Wierzy ksiądz w sny – nieznajomy zmienił nieoczekiwanie
temat.
- W sny?
- Tak, w sny.
- Masz na myśli senniki i odczytywanie znaczeń i
przepowiednie przyszłości z tego co się ludziom śni? Jasne, że nie. To bzdury!
Zupełnie tak jak dowód na istnienie Boga, który rzekomo masz przy sobie. Nie ma
czegoś takiego!
- A gdyby ksiądz śnił każdej nocy sen, ten sam sen. I
któregoś dnia sen ten by się spełnił. I to tak dokładnie, tak precyzyjnie jakby
działo się to na filmie oglądanym w kinie. Czy taki sen nie byłby dowodem na
istnienie Boga?
- Aaaa... to taki dowód masz na myśli, tak? – odparł i
pomyślał z ulgą - Bogu dzięki, to tylko następny niegroźny nawiedzony.
- Nie. To zupełnie inna sprawa. Dowód mam na piśmie, sen
zaś... tylko w głowie. Zresztą żaden zapis snu nie może być dowodem jego
prawdziwości.
- Sny są wytworem ludzkiego mózgu i są związane z życiem
duchowym, z naszymi myślami... przeżyciami. Czasami potrafią zmylić nas tak, że
przypisujemy im nadzwyczajne znaczenie. Jakoby na przykład przepowiadały
przyszłość. Ale najczęściej to my sami, ludzie, takimi je tylko postrzegamy. To
w dużej mierze kwestia interpretacji. Czy przyszedłeś mi opowiedzieć swój sen?
- Mógłbym to zrobić. Ale i tak ksiądz by nie uwierzył. Ja
sam bym w to nie uwierzył, gdyby mi ktoś próbował sprzedać tę historię.
- Może jednak spróbujesz. Jestem tu po to by cię wysłuchać.
Wysłuchać i pomoc.
- Sen... – zamyślił się przybysz. - To tylko niewielka część opowieści. Taaak... Od snu wszystko
się zaczęło. Ale dajmy temu pokój. Nie po to tu jestem.
- Po cóż wiec przyszedłeś? – spytał ksiądz przekonany iż
jego rozmówca nie jest w pełni władz umysłowych.
- Mam pytanie. Nadzwyczajnej dla mnie wagi.
- A cóż może być ważniejsze od istnienia Boga? To cię
interesowało na początku.
- Czy Biblia zapowiada nadejście drugiego mesjasza?
- Widzę synu, że nie czytujesz Pisma Świętego. A szkoda.
Gdybyś choć pół godziny dziennie poświecić na studiowanie słowa bożego, na
pewno by ci to pomogło w wielu problemach. Także tych życia codziennego.
Mógłbyś pomóc sobie i najbliższym. Masz rodzinę, prawda?
- Rodzina... Trudno powiedzieć – odpowiedział smutny głos
zza drewnianej kratki. Jeszcze kilka dni temu miałem. Żonę Joasię i
sześcioletniego Pawełka. Teraz... Sam nie wiem. Wszystko się zmieniło.
Wszystko! Zresztą... to nie ważne. Czy Biblia mówi coś o powtórnym nadejściu
Jezusie? Muszę to wiedzieć!
- Oczywiście że zapowiada. To jedna z najważniejszych
kwestii Testamentu. Ale może jednak opowiesz mi coś o sobie, o swojej rodzinie
– nalegał Piotr. - No i o tym, co ci się ostatnio przytrafiło. Chciałbym
posłuchać – zaproponował czując, że powinien pomóc biedakowi - jemu i jego
najbliższym.
- A czy naszą rozmowę mógłby ksiądz otoczyć tajemnicą spowiedzi?
- Spowiedź to spowiedź. Nie mogę objąć zwykłej rozmowy
tajemnicą przynależną temu sakramentowi. Ale mogę obiecać, że nasza rozmowa
pozostanie miedzy nami.
- Do widzenia – usłyszał w odpowiedzi duchowny i nim zdołał
unieść się z drewnianego fotela już tylko na ułamek sekundy zdołał zobaczył
mężczyznę, który wydawał się znać jego najgłębszą tajemnicę. Przechodził
właśnie przez uchylone odrzwia ogromnych stalowych drzwi głównego wejścia. W
chłodzie kościelnych murów ksiądz Piotr zapamiętał tylko jedno, niespotykaną
czerwień jego szaty - krwistoczerwonej kurtki lub płaszcza.
Dzień pierwszy
- Posuń się śpiochu – usłyszał Emil chwilę po tym jak poczuł
że ktoś gramolił się na jego łóżko. Otworzył oczy i szybko zdał sobie sprawę,
co się dzieje.
- Która godzina? – spytał obejmując ramieniem przytulającą
się do niego Joannę. – Czy nie czas bym wstawał do pracy?
- Nie, jest kilka minut po szóstej. Masz jeszcze prawie pół
godziny.
- Po szóstej powiadasz – zastanawiał się przez moment jakby
próbując przypomnieć sobie coś istotnego. A Pawełek jak, śpi?
- Jak suseł, właśnie wracam z jego pokoju. A czemu pytasz?
- Bo wiesz.... Zapomniałem ci wczoraj powiedzieć. Dziś jadę
na dziewiątą. A skoro mamy tę niespodziewaną, dodatkową godzinę, a właściwie
półtorej... – powiedział puszczając do żony oko - To może...
- Co ci chodzi po tej potarganej główce, Emilu? – spytała
Joanna nie rozumiejąc intencji męża.
- Spytam wprost, chcesz się kochać?
- Pewnie że chcę. Ale wiesz, że nie lubię tego robić jak dom
jest pełen ludzi.
- Pełen ludzi? Nie przesadzaj. W starym mieszkaniu rzeczywiście można było mówić o tłumie
domowników. Ale w naszym nowym domu jest przecież tyle miejsca. Mały śpi, a
Wanda też na pewno chrapie na dole. A jeśli nawet nie śpi, co do niej
niepodobne o tej porze, to na pewno nic nie usłyszy. A jeśli nawet, to co z
tego? Mylisz, że ona nie wie co facet robi z babą pod pierzyna. Sądzisz, że
zapomniała?
- Nie bądź złośliwy. To moja matka. I to, że jest sama od
wielu lat nie jest powodem do drwin.
- Przepraszam. Nie miałem niczego złego na myśli. Chciałem
tylko powiedzieć, że jako dorosła osoba musi sobie zdawać sprawę, że ludzie
maja życie intymne. I że kiedyś muszą to robić do cholery.
- Wiem kochanie że nie jesteś usatysfakcjonowany z naszego
seksu. Że... robimy to zbyt rzadko. Ale
obiecuję ci, że to się wkrótce zmieni.
- Tak wiem, już to słyszałem. Tylko kiedy? Przeprowadziliśmy
się już ponad pół roku temu i nie zmieniło się nic. Kochamy się tylko wtedy,
kiedy nikogo nie ma w domu. A przyznasz, że takie sytuacje, kiedy jednocześnie
Pawełka i Wandy nie ma, nie są zbyt częste.
- Ale jednak się zdarzają.
- I tobie to wystarcza? – spytał robiąc długą przerwę -
Wiesz... nie to jest najgorsze, że kochamy się tak rzadko, ale to, że tak
naprawdę nie my o tym decydujemy. To Wanda ustawia nam terminarz.
- Emilu... przecież wiesz jak ona bardzo nam pomaga. Bez
niej nie dalibyśmy sobie rady.
- Wiem Joasiu. Ale naprawdę nie rozumiem dlaczego nie możemy
żyć normalnie, tak jak chcemy. W tym domu mogłoby zamieszkać i dziesięć osób
wzajemnie sobie nie wadząc. A jest nas tylko czworo. Kiedy zaczniemy wreszcie
normalnie życie?
- Potrzebuję jeszcze trochę czasu. No chyba że chcesz żebym
się denerwowała i czuła się niepewnie kiedy będziesz mnie pieścił. Tego chcesz?
Bym nie miała orgazmu albo go udawała?
- Kochanie, pewnie że tego nie chcę. Przecież wiesz że seks
jest tylko dodatkiem do naszego uczucia. Ale jednak ważnym dodatkiem. I
chciałbym żebyśmy i w tej sferze dawali sobie wszystko co możliwe. I myślę, że
już nadszedł ten czas. Moment, kiedy wreszcie czujemy się wolni, nieskrępowani
niczyją obecnością. Przecież także dlatego zdecydowaliśmy się na ten dom
zarzynając się finansowo na wiele lat.
- Obiecuję że to już nie długo, ale jeszcze nie dziś. Nie
dąsaj się już. Nie lubię jak jesteś smutny. Ale nie potrafię się zmusić do
czegoś, czego sama nie chce.
- Dobrze, już dobrze. Zmieńmy lepiej temat. Wiesz... nie
wiem czy powinienem ci o tym mówić, ale coraz częściej myślę o wizycie u
psychologa albo psychiatry. Albo... wróżki lub kogoś takiego.
- Co ty mówisz, kochanie? Czyżbyś miał jakieś problemy?
Opowiedz mi o tym natychmiast?
- Problemy to raczej nie są. Przynajmniej na razie. Jest to
raczej coś intrygującego... niezwykłego.
- Co to takiego?
- Wiesz, że bardzo rzadko miewam sny. Albo też zapominam je
zaraz po przebudzeniu. To chyba nie jest dziwne - z tego co czytałem wiele osób
tak ma. Ale nie wiem czy często zdarza się ludziom śnić tan sam sen. I to
wielokrotnie. Bo daję słowo, że dziś także kiedy przyszłaś, śniło mi się to
samo po raz kolejny. Nie potrafię powiedzieć który. Może piąty, może dziesiąty,
a może sto pięćdziesiąty piąty. Jestem jednak pewny, że często śni mi się ten
sam sen. Miałaś kiedyś coś podobnego?
- Nie, nigdy. I nigdy o czymś takim nie słyszałam. No chyba
że w horrorach. A co to za sen? Jakiś koszmar?
- No właśnie nie! Wręcz przeciwnie. To miły i radosny sen.
Zawsze wprowadza mnie w dobry nastrój. W końcu jestem w nim bohaterem.
- Bohaterem? Opowiedz!
- Sen jest dość krótki. Stoję w nim na balkonie starego
zniszczonego domu. Zupełnie takiego jak sprzed wojny, jak na starych filmach.
Patrzę na brudne, biedne podwórze przedwojennej kamienicy. Są tam jakieś pojemniki na śmieci, susząca
się na sznurku bielizna, rusztowanie przy odrapanym murze, rower bez kół
stojący no siodełku i kierowniku – zupełnie jakby go ktoś naprawiał i odszedł
na chwilę... I trzy małe dziewczynki bawiące się gumą. Kojarzysz na pewno...
taka zabawa, w której dwie osoby zakładają sobie związaną gumę na wysokości
kostek, potem kolan, ud i tak dalej, a trzecia osoba skacze przez nią
zaliczając kolejne wysokości.
- Pewnie że wiem. Sama w to grałam wieki temu. Ale powiedz,
jak zostajesz bohaterem. Wygrywasz z nim w gumę stając się bożyszczem całego
podwórka?
- Wiec stoję i patrzę na to wszystko i nagle... słyszę
dźwięk dzwonka. Głowę bym dał że telefonu. Dobiega gdzieś z góry. Może to w
którymś z mieszkań zadzwonił telefon - myślę – i bezwiednie przenoszę wzrok w
górę, wyżej i wyżej, powoli, szukając na coraz wyższym piętrze właściwego okna,
kiedy kątem oka zauważam że pod samym dachem pęka spory kawałem gzymsu. Wręcz
widzę powiększającą się z każda sekundą rysę. I to dokładnie na wysokości
bawiących się dziewczynek. – Uciekajcie! Szybko! – krzyczę więc co sił w
płucach pokazując na dach ręką. – Rusztowanie zaraz zawali się! Uciekajcie! I
dziewczynki przestraszone przerywają zabawę i wbiegają do klatki schodowej. A w
chwile później, kiedy odwracają się w drzwiach by spojrzeć co się dzieje za ich
plecami, gzyms wali sie na rusztowanie z wielkim hukiem zasypując pół podwórza
i miejsce w którym przed chwilą stały. Wszędzie gruz i tumany kurzu, zupełnie
jak po wybuchu bomby. A ja obserwuję to wszystko z góry i czuję się taki
szczęśliwy i dumny. Zupełnie jakbym stal na najwyższym stopniu podium i
odbierał na olimpiadzie złoty medal w najtrudniejszej dyscyplinie.
- Ale z ciebie dzielny inżynier. Naprawdę jestem z ciebie
dumna – powiedziała Joanna składając na policzku małżonka soczystego buziaka.
- Nie śmiej się. To chyba nie jest normalne. Przecież nie
mogę sterować snami. To dziwne że śni mi się to wielokrotnie. Tak często, że
zaczynam się tym martwić. Nie uważasz tak?
- Kochanie, pewnie oglądałeś jakiś film, albo marzysz sobie
ukradkiem żeby kogoś uratować przed śmiercią. No i umysł zrobił ci
niespodziankę tworząc taką właśnie wizję. Nie myślę żeby było to coś
nadzwyczajnego. Na pewno nie kwalifikuje się na wizytę u psychiatry. Ani nawet
psychologa. A jak pójdziesz do wróżki to jeszcze gorzej bo ona zinterpretuje
ten sen po swojemu i dopiero będziesz miał zmartwienie.
- Hm... może masz i rację. Chociaż... Gdyby mózg zrobił mi
prezent z tego o czym sobie myślę przed snem, to wiesz co to by było, prawda?
- Co?
- Dziki seks. W naszym nowym, ślicznym i kompletnie pustym
domu.
Prawie dwie godziny późnij Emil był
gotowy do wyjścia więc jak zwykle poszedł na poddasze pożegnać się z żoną.
Uchylił cicho drzwi sypialni. Joanna smacznie spała. Podszedł do łóżka robiąc
kilka dziwacznych kroków. Jakby trenując układ skomplikowanego tańca. Nie był
jednak pomylony. Wiedział które z desek skrzypią i jak stąpać żeby nie wzbudzić
żadnego dźwięku. Nachylił się nad łóżkiem i przez chwilę wsłuchiwał się w
spokojny sen żony. – Boże, jak ja ją kocham. Dziękuję Ci – wyszeptał w myślach.
- Strzeż ją pod moją nieobecność.
- No to cześć kochanie, wychodzę – powiedział cicho
składając delikatny pocałunek na policzku Joanny.
- Cześć przystojniaku. Do wieczorka – odpowiedziała
niewyraźnie kobieta otwierając na moment zaspane oczy. Tylko błagam, nie wracaj
tak późno jak wczoraj. Nie chcę byś się wykończył w tej robocie. Wiesz, że jak
się wkurzę to będziesz musiał ją rzucić i znaleźć lepszą. Zarabiasz tam marne
grosze. Marnujesz mi się, mój ty magistrze podyplomowy.
- Wiem kochanie, że zarabiasz więcej ode mnie. Skuteczni mi
to przypominasz od czasu do czasu. Ale nie zawsze możemy liczyć na kasę z
twojej strony. Jako wolny strzelec zarabiasz dużo ale pieniądze to niepewne.
Całe szczęście że teraz na rynku reklamy jest dobrze i że wszyscy cenią dobrych
grafików. Ale kto wie jak będzie za rok czy dwa. A moje pensja jest zawsze.
Niezależnie od tego czy trafi się klient czy nie, no i czy jeszcze raczy
zapłacić w terminie.
- Wiem, wiem kochanie. Nie denerwuj się. Mówię tak dlatego
że cię kocham i uważam że marnujesz się w tej robocie. Że powinieneś robić coś
bardziej interesującego. Bo te stosy ofert na okna i drzwi każdego dnia...
Zwariować można.
- I czasami na ogrody zimowe i świetliki. A to już wymaga
trochę wiedzy architektoniczno-inżynierskiej. No dobrze zmykam. Pa. Ucałuj Pawełka.
Postaram się dziś kupić te klocki, co ich nie było ostatnio w supermarkecie.
Możesz mu o tym powiedzieć. Na pewno się ucieszy.
- Dobrze kochanie – odpowiedziała trzydziestolatka
przekręcając się na drugi bok i zawijając się w ciepła kołdrę. – Za nic nie
wróciłabym na etat – pomyślała
przytulając się do poduszki. – Tak pracują tylko przeciętniacy i
nieudacznicy. Nie wiem jak mój mąż może do nich należeć? Muszę koniecznie coś z
tym zrobić – zdecydowała już jako dyrektor artystycznym agencji reklamowej,
który właśnie przed szefem prezentuje pomysł gigantycznej kampanii reklamowej o
międzynarodowym zasięgu. Znów śniła.
Emil ledwie co zdążył na spotkanie.
Po prawie kwadransie bezskutecznego poszukiwania miejsca postanowił zaryzykować
i zostawić służbowego opla na kawałku chodniku tuż za oznaczonym parkingiem. –
Ryzyk fizyk – pomyślał. - Jak się spóźnię to może być niezła kicha. Szefowi
bardzo zależy na tym kontrakcie. A pozbawienie mnie premii to dużo gorsza
alternatywa niż mandat za złe parkowanie nawet okraszone kilkoma punktami
karnymi. Zwłaszcza, że jak na razie konto mam czyściutkie jak niemowlak.
Ryzykuję!
Wszedł do hotelowego restauracji
pewnym krokiem na dwie minuty przed wyznaczona godziną. Był tu częstym gościem
i znał drogę na pamięć. Szybo trafił do właściwego stolika i przywitał się z
dwoma siedzącymi już przy nim mężczyznami. Był to właściciel z synem
niewielkiej firmy budowlanej, która wygrali przetarg na całkiem sporą
inwestycję. Firma Emila liczyła, że będzie dostawcą całej stolarki drzwiowej i
okiennej dla trzech budynków mieszkalno-usługowych. Oznaczało to zysk dla firmy
liczony w dziesiątkach tysięcy złotych. A to był tylko pierwszy etap budowy.
Kolejne dwa miały się zrealizować za dwa i trzy lata. Wiedział że musi się
postarać. Nawet bardzo. I zrobił to. Dokładnie tak jak to zaplanował.
Przeprowadzony kilka dni temu wywiad wśród kilku zaznajomionych klientów
zaprocentował bardzo owocnie. Emil umiał czarować ludzi umiejętnie łącząc
sprawy zawodowe z prywatnymi. Po niecałej godzinie miał podpisaną promesę
kontraktu i był umówiony na dwa dalsze spotkania. W najbliższy piątek na brydża
z właścicielem, a za trzy tygodnie z jego synem na kortach Warszawianki. –
Ufff... – pomyślał wychodząc z hotelu. - Co za szczęście, że młody wyjeżdża na dwa
tygodnie. Muszę zaraz zadzwonić do Michała. Na pewno znajdzie kogoś, kto mi da
kilka lekcji. Nie kłamałem że gram – usprawiedliwiał się przed samym sobą. – A
to że ostatni raz robiłem to prawie dziesięć lat temu... to zupełnie inna
sprawa.
Kiedy
zobaczył z daleka swoje auto jego dobry humor prysł niczym mydlana bańka.
Strażniczka miejska właśnie wsadzała za wycieraczkę mandat. – Cholera jasna,
ale niefart – zaklął i podbiegł kilka metrów.
- Przepraszam, to mój samochód – zagaił najuprzejmiej jak
tylko potrafił.
- To nie ma znaczenia. Jest zaparkowany w niedozwolonym
miejscu – usłyszał z ust dwudziestokilkuletniej dziewczyny o kruczoczarnych
włosach i takiż samych czarnych, dużych oczach.
- Taka ładna dziewczyna, a tak się denerwuje – powiedział
nie mijając się wcale z prawdą.
- Niech mnie pan nie bajeruje. To nic nie pomoże.
- Ale przecież zapłaciłem za parkowanie. O proszę, tu jest
kwit z parkometru – wskazał zatknięty od środka biały kartonik.
- Wiem, że pan zapłacił. Ale mandat jest za coś innego. Nie
wystarczy płacić, trzeba też parkować w wyznaczonych miejscach.
- Tylko ciekawe jak to zrobić? Piętnaście minut jeździłem za
miejscem nim zdecydowałem się na to przestępstwo – powiedział rozkładając ręce.
Czy to nie są okoliczności łagodzące?
- Każdy tak może powiedzieć. A zresztą nawet jeśli to
prawda, to przecież nic to nie zmienia. Przepisów należy przestrzegać. Mandat
się należy.
- Ile mnie to będzie kosztować?
- Tylko pięćdziesiąt złotych.
- Aż tyle! – udał zdziwienie. - Zamiast płacić nie wiadomo
komu wolałbym zaprosić panią na kawę i lody. O proszę może tu obok – wskazał
ręką budynek, który przed chwilą opuścił. W hotelowej kawiarence dają
wyśmienite cappuccino.
- Niech pan da spokój. Mandat już wypisany. Nie mogę go
anulować. Zresztą nie ze mną te numery. Nieźle bym wyglądała jakby mnie
zobaczyli z takim przystojniakiem w kawiarni. Mój narzeczony jest diabelnie
zazdrosny.
- Dobrze, już dobrze – powiedział wyciągając mandat. –
Jasne, prawo jest po to żeby go przestrzegać. A że czasami to niemożliwe to
zupełnie inna sprawa. Do widzenia pani. Życzę miłego dnia – powiedział
trzaskając silnie drzwiami.
- Na wzajem. I niech się pan cieszy, że nie założyliśmy
blokady albo nie odholowaliśmy samochodu na nasz parking. Wtedy kosztowałoby to
pana o wiele więcej – usłyszał uruchamiając silnik.
Schował
mandat do schowka i ruszył. Miał kilka kilometrów do przejechania. Stojąc w
korkach śródmieścia zastanawiał się nad zdaniem bezwiednie wypowiedzianym
podczas rozmowy ze stróżem prawa: „prawo jest po to żeby go przestrzegać. A że
czasami to niemożliwe, to zupełnie inna sprawa”. - Hm... to pierwszy krok do
anarchii. Żeby tylko mi nie przyszło do głowy walczyć w władzami stolicy o
zniesienie zakazów parkowania – uśmiechnął się na wizje siebie demonstrującego
przed budynkiem ratusza. - To by był dopiero ubaw. Ja, taki spokojny,
przykładny obywatel, żyjący ze wszystkimi w zgodzie i nagle... Kukuła, odwala
mi.
Zaparkował przed firmą na swoim
stałym miejscu, tuż przy starej wierzbie. Wysiadł, otworzył tylne drzwi. Biorąc
teczkę zauważył pakunek wetknięty za siedzenie pasażera. Sięgną i wydobył
plastikowa torbę. Była w niej szara sukienka. – A cóż to jest u licha?
Wyciągnął komórkę i wybrał numer żony. - 10.26 – na pewno
Joasia już nie śpi.
- Cześć Kochanie. Dzwonię bo chciałem spytać, czy wiesz
może, co robi szara sukienka w moim samochodzie. Nie przypominam sobie żebym
się przebierał w damskie ciuszki. Przynajmniej na trzeźwo – zażartował.
- Słucham? Aaaa... a tak... Wsadziłam ci do samochodu moja
sukienkę. Wiesz... tą kupioną z katalogu. Mówiłam ci przecież. Chciałabym żebyś
zawiózł ja gdzieś i przefarbował. Bo ta szarość strasznie mi nie leży.
- Taaak... przypominam sobie – wróciła mu pamięć. Chcesz
jasny brąz, prawda? Dobrze, postaram się to załatwić.
- Kochany jesteś. Tylko spróbuj to zrobić dzisiaj. Bardzo mi
zależy. I nie zapomnij o klockach dla Pawełka, bo juz mu powiedziałam.
- Jasne. Pa, kochanie.
- Cześć. Buziaki.
Wyłączył komórkę i wszedł do budynku.
- Cześć Małgosiu. Jak poranek, dużo interesantów? W jakim
humorze stary? – zaatakował recepcjonistkę serią pytań klepiąc jednocześnie
niesioną pod pachą aktówkę. - Bo jak w kiepskim, to zaraz mu go poprawię.
- Spoko. Wszystko dobrze. Ruch w interesie jak zwykle. A
stary będzie dopiero za godzinę. Ale dzwonił przed chwilą żebym ci przypomniała
byś koniecznie do niego zadzwonił. Jest ciekaw jak ci poszło.
- Zaraz do niego przekręcę, tylko napiję się kawy. Coś mnie
zaczyna baniak boleć. To pewnie przez tę pogodową huśtawkę.
Minął recepcję i poszedł schodami na
drugie piętro. Pierwsze kroki skierował do aneksu kuchennego. Włączył czajnik.
Następnie poszedł do swojego pokoju. Dzielił go z Andrzejem,
dwudziestopięciolatkiem świeżo po politechnice zajmującym się w tym samym co on
- stolarką aluminiową. Naciskając klamkę pamiętał oczywiście, że zaraz ma
zadzwonić do szefa. No i że po pracy ma załatwić dwie sprawy: klocki dla synka
i farbowanie sukienki Joasi. – To nic trudnego pomyślał. – Zaraz znajdę jakąś
farbiarnie. Zadanie akurat na pięciominutowy relaks przy gorącej kawie.
Przecież należy mi się kilka minut spokoju po tym porannym sukcesie.
Znalezienie odpowiedniego zakładu
zajęło mu jednak ponad godzinę i pochłonęło całą energię zaczerpniętą z dużej
filiżanki wypełnionej aromatycznym płynem. Miał szczęście, że dyrektor sam do
niego zadzwonił, dokładnie w momencie kiedy wrócił z kuchni i stawiał kawą na
biurku. Po krótkiej rozmowie i gratulacjach mógł wreszcie zająć się sprawą
sukienki. Jak zwykle w takich przypadkach postanowił działać systematycznie.
Wynotował ponad trzydzieści telefonów zakładów usługowych i systematycznie je
obdzwaniał. Nie zniechęcały go ani sygnał zajętej linii ani słowa rozmówców
informujące go, że u nich owszem, można, ale tylko pranie zrobić. Postanowił
sprawdzić wszystkie numery. Ubawił się kiedy jedna z pań sprzedała mu znakomity
pomysł jazdy do Łodzi. Bo słyszała, że tam podobno właśnie farbują tkaniny.
Inna usilnie namawiała go do wizyty na Ursynowie. Bo co prawda w ich zakładzie
nie farbują, ale uprać mogą mu wszystko. Łącznie z dywanami i posłaniem psa. –
Dziękuję, ale nie mam psa – odpowiedział rozbawiony i odłożył słuchawkę.
Odhaczył wreszcie ostatni numer nieco już wyczerpany swoim
śledztwem wśród stołecznego rzemiosła.
- Andrzej, chcesz pytanie za 100 punktów? – zapytał
zapatrzonego w monitor kolegę.
- A na co zamienisz mi te punkty? – usłyszał w odpowiedzi.
- Może na piwo w naszym barku. Tylko nie dzisiaj bo muszę
załatwić coś na mieście.
- Dobra, może być kiedy indziej. Dawaj to pytanie?
- Jak myślisz ile jest w Warszawie punktów, w których możesz
ufarbować sobie na przykład spodnie?
- Hm... A jaki jest margines błędu?
- Jak zwykle, dwadzieścia procent.
- No to strzelę... Sześć.
- No to stawiasz mi piwo. Bo pomyliłeś się dokładnie o
dwieście procent.
- Osiemnaście? – zapytał Andrzej udając zaskoczenie.
- Dokładnie dwa. Jeden w Alejach Niepodległości, drugi tu
gdzieś niedaleko, na Pradze.
- Nie wierzę. Szukałeś w Internecie?
- Pewnie. Przeszukałam wszystko co tylko możliwe. Jak nie
wierzysz to możemy się założyć, że nie znajdziesz żadnego więcej. Jeśli ci się
uda, stawiam ci nie tylko piwo ale i przyzwoitego whiskacza.
- Eeee... postawienie Ci piwa w zupełności mi wystarczy.
Skoro tak mówisz, to jestem bez szans. A nie chcę tez tracić całej przerwy
śniadaniowej na telefony. Wolę poklikać z jakąś fajną laską.
- Tylko skąd masz pewność – spytał Emil zerkając na ekran
komputera kolegi, gdzie zobaczył otwarte okno internetowego komunikatora - że to laska, a nie transwestyta albo jakiś
szczyl o wybujałej wyobraźni robiącego cię w bambuko.
- To nie ma znaczenia. I tak nie zamierzam się spotykać.
Robię to tylko dla rozrywki. Ty tego nie zrozumiesz. Nie można rozmawiać o
aromacie wina z kimś, kto zna smak tylko wody.
- Ale porównanie. Dobra, nie zamierzam wdawać się w jałowe
dyskusję. No, koniec tych pogaduszek. Zabieram się do roboty.
Dzień w biurze minął Emilowi bardzo
szybko. Sterta nowych dokumentów do przejrzenia i kilka zaległych ofert, które
czekały już od kilku dni skutecznie wypełniły mu każdą minutę. Przyszło mu na
myśli, że powinien zostać z godzinę dłużej, ale natychmiast uświadomił sobie,
że dzisiaj nie da rady. Że ma przecież do załatwienia klocki i farbowanie
sukienki Joanny. Dokładnie o siedemnastej pięć ruszył z parkingu z piskiem
opon. Spieszył się. Zaplanował, że najpierw zahaczy o centrum, a potem pojedzie
na Targową. W końcu to było prawie po drodze do domu. Musiał się jednak
spieszyć, miał czas tylko do osiemnastej. Dojazd do Smyka zajął kilka minut.
Energicznie wjechał na chodni tuż za przystankiem autobusowym. Wysiadł i podszedł
do parkometru.
- Kurcze! Nie mam nic drobnych – przypomniał sobie
przeszukując kieszenie. - Ostatnie monety wykorzystałem rano. Przecież nie
zostawię znów samochodu narażonego na mandat.
Jeden dziennie w zupełności wystarczy.
Wyciągnął z portfela pięćdziesięciozłotowy banknot i
podszedł do pobliskiej budki z warzywami.
- Przepraszam, może mi pani rozmienić? Potrzebuję na
parkometr.
- Chętnie, ale przed chwilą mąż odjechał z całym utargiem.
Zaraz zamykam. Zostało mi niecałe dwadzieścia złotych na jutro rano.
- Czy to znaczy, że nawet niczego nie dam rady kupić tak
żeby dostać złotówkę reszty – spytał pokazując banknot.
- No niestety, tak się głupio złożyło. No chyba że kupi pan
za 29 złotych.
Druga w kolejności była apteka.
- Przepraszam, ja wcale nie po lekarstwa – powiedział do
starszej pani, która patrzyła na niego tak złowrogo, że pożałował że w ogóle tu
wszedł.
- Nie rozmieniamy pieniędzy – powiedziała pani magister
farmacji uśmiechając się przepraszająco pokazując jednocześnie przylepioną do
szyby kartkę nim zdążył zbliżyć się do okienka.
- Przepraszam, już sobie idę. Nie chcę być zlinczowany –
skwitował uszczypliwie.
- No nie. Jednak będę musiał znów ryzykować – pomyślał
wracając do samochodu. – Zaraz... przecież jeden mandat już dostałem. Może to
jakoś wykorzystam. Wsiadł do opla i otworzył schowek. Wyciągnął i dokładnie
obejrzał poranny mandat. – No tak, jest miejsce i czas przewinienia. Ale może
nikt nie zauważy takich szczegółów.
Wsadził wiec folijkę z mandatem za wycieraczkę i raźnym
krokiem ruszył w stronę przejścia dla pieszych. – Jeśli nawet dostanę drugi
mandat, będę wiedział że służby porządkowe pracują dokładnie – spodobał mu się
taki przejaw obywatelskiej postawy.
Wizyta w czteropiętrowym sklepie zajęła mu prawie
dwadzieścia minut. Zadowolony wrócił na parking z paczkę pod pachą. Kiedy
podszedł do przedniej szyby przeklął w duchu. – Cholera. Znów pięć dych w plecy
– powiedział oglądając drugi mandat. – Jak powiadają do trzech razy sztuka.
Ciekawe co złego mnie dziś jeszcze spotka. Może zamiast farbowania dostanę w
mordę na tej Targowej. To nawet dość prawdopodobne – pomyślał. – No dobra,
trzeba się spieszyć. Nic tu po mnie.
Kiedy
zaparkował dwa domy dalej od zapisanego na żółtej karteczce adresu pożałował,
że nie pojechał do zakładu w centrum. Dopiero teraz to zauważył. Obok numeru
domu widniał na karteczce numer lokalu, a w nawiasie jeszcze „pierwsze piętro”.
– Kurcze, że też nie zauważyłem tego wcześniej – pomyślał. - To pewnie jakaś
praska speluna, gdzie Hanka Szmugiel dorabia prowadząc rodzinny interes. To
pewnie ten trzeci dziś pech. Nawet jeśli nie dostanę w mordę to sukienka będzie
do wyrzucenia. Trudno, skoro już przyjechałem to zobaczymy jak to wygląda. Może
przesadzam. Zresztą, zawsze mogę dać nogę – skwitował zawijając szczelnie
sukienkę w plastikową reklamówkę.
Wszedł do klatki schodowej przy
której zauważył biały szyld z napisem „Pranie - Farbowanie”. Wchodząc po
drewnianych stopniach miał wrażenie jakby był w miejscu gdzie czas zatrzymał
się zaraz po wojnie. Odpadające tynki, brudne ściany, skrzypiące schody. Co
chwila czuł że ręką łapie nie za gładką poręczy tylko za coś kłującego.
Zatrzymał się i w słabym świetle próbował dojrzeć, co to takiego. Odetchną z
ulgą. Ktoś ponacinał poręcz wyznając w ten sposób swoją miłość jakiejś Monice.
Kiedy dotarł na drugą kondygnację trafił na strzałkę z napisem „Pralnia”. – No
ładnie - pomyślał. - Na dole jeszcze farbowali, a tu już tylko piorą. Ciekawe
czy tylko po mordach – uśmiał się z własnego żartu. - Przeszedł szybko przez
ciemny korytarz oświetlony wiszącą na drucie żarówką bez klosza i stanął przed
lokalem numer osiemnaście. Spojrzał na zegarek i nacisnął dzwonek. – No tak, za
dwie szósta. Pewnie dostanę zaraz ścierą na pożegnanie i oczywiście nic nie
załatwię.
- Zapraszam – dobiegł go stłumiony męski głos.
Ostrożnie nacisnął klamkę i wszedł do środka. Znalazł się w
przestronnym przedpokoju z czterema innymi drzwiami prowadzącymi, do jak się
wydawało, oddzielnych mieszkań.
- Drzwi na prawo – usłyszał teraz o wiele głośniej.
Wszedł za głosem.
Pokój był znacznie lepiej oświetlony niż pomieszczenie,
które widział przed chwilą. Pod przeciwległą ściana, przy oknie znajdowała się
niewysoka lada za którą siedział jowialny staruszek trzymający w ręku fajkę. Po
lewej stronie zobaczył drzwi zza których dobiegała jakaś głośna rozmowa.
- Dzień dobry – przywitał się uprzejmie. - Ja w sprawie
farbowania. Dzwoniłem dziś przed południem.
- Sukienka, tak? Pamiętam. Jaki to miał być kolor? Brązowy?
- Zgadza się. Jasny brąz.
- Proszę, niech pan siada zaraz pokaże wzornik kolorów –
powiedział staruszek i odkładając fajkę nachylił się i otworzył dużą szufladę.
- Tutaj pan farbuje? – zapytał Emil badawczo.
- Gdzież tam. Tu tylko przyjmuję zamówienia. Zakład jest
trzy kilometry stąd. Maszyny nie mogłyby stać tu na piętrze. Za słabe stropy.
- Ach to tak – odetchnął Emil z ulgą. - Myślałem już że to
jakaś manufaktura. Że farbuje pan w miednicy miedzy jednym a drugim praniem –
uśmiechnął się.
- Zakład zajmował kiedyś cały parter. Ale kiedy znalazł się
właściciel musiałem się wynosić. Biuro zostawiłem bo klienci się przyzwyczaili.
Zresztą komu by się chciało tam szukać, tak daleko na odludziu, gdzie same
praskie zakłady.
Emilowi kamień spadł z serca. Wszystko wskazywało, że usługa
zostanie wykonania jednak przyzwoicie. A może i wyjdzie bez guza z tego
praskiego przybytku.
- Proszę, oto dostępne brązy. Niestety tylko dwa.
Emil spojrzał na rozłożoną książeczkę. Oba fragmenty tkanin
były bardzo ciemne. Na pewno nie można było o nich powiedzieć, że to jasny
brąz.
- Ale ciemne. Nie ma jaśniejszych.
- To jedyne brązy dostępne na rynku. Mam wszystkie dostępne
w Polsce kolory bo zakład działa od przed wojny. Mam bezpośredni kontakt ze
wszystkimi producentami barwników.
- Chyba nie chce pan powiedzieć, że nigdzie w Warszawie nie
ufarbuję sukienki na jasny brąz?
- Może pan szukać, ale to daremny trud. W Warszawie są tylko
dwa zakłady z szeroką paletą barw, tak jak u mnie. Inni farbują praktycznie
tylko na czarno. Na to jest najwięcej klientów.
- Facet ma racje – pomyślał Emil. Dokładnie dwa zakłady. To
praktycznie monopol. Szkoda że Andrzej nie chciał się założyć. - A ma pan cos
choć trochę przypominające jasny brąz?
- Popatrzmy – powiedział mężczyzna i przerzucił kilka stron
wzornika. Może taka oliwka? Albo to, oliwka khaki – bardzo ciekawy kolor.
- A jeszcze?
- Jest jeszcze kilka odcieni niebieskiego, czerwonego i
zielonego. Dwie szarości, no i oczywiście czarny.
- Cholera, będę musiał zadzwonić do żony. Za nic nie będę
ryzykował zarzutów o daltonizm albo kompletny debilizm – powiedział sięgając po
komórkę.
- Proszę bardzo, niech pan dzwoni. I proszę jeszcze zapytać
czy czas oczekiwania odpowiada. Bo na wszystkie kolory poza czarnym czeka się
miesiąc. Na czarny dwa tygodnie.
- Co takiego? Miesiąc? Chyba pan żartuje. Żona chciała
włożyć tę sukienkę na sobotę. Czy farbowanie to taka wielka filozofia, że musi
trwać cały miesiąc?
- A co pan myśli, że dla jednej kiecki będę uruchamiał
maszyny. Musi się zebrać kilka sztuk. Inaczej to się w ogóle nie opłaca.
- Ma facet racje – przyznał w duchu Emil – nie ma co,
dzwonię.
Wybrał z książki numer żony i nacisną przycisk wybierania.
Jednak telefon nie zareagował. – Co jest? Czyżby się popsuł. – Ale po chwili
zauważył że na wyświetlaczu nie ma żadnej kreski wskazującej moc sygnału.
- Kurcze, nie ma zasięgu – powiedział patrząc na staruszka.
– Będę musiał wrócić na ulicę.
- Nie trzeba. W tym pokoju obok jest balkon. Tam łapie.
Wiem, bo syn chodzi SMSy wysyłać. Niech pan idzie. Śmiało. Moja żona na pewno
nie będzie miała nic przeciwko.
Emil wszedł do pokoju z telefonem w ręce.
- Dzień dobry, ja na balkon – powiedział do siedzącej tyłem
kobiety. Pani mąż mi pozwolił zadzwonić, podobno tam jest zasięg. Nie czekając
na reakcję kobiety, która wydawał się zupełnie nie zauważać jego istnienia
momentalnie pokonał kilka metrów dzielących go od otwartych drzwi balkonu.
Kiedy patrząc cały czas na gospodynie przekroczył ostrożnie prób balkonu
zauważył dwie, a po chwili trzy kreski na wyświetlaczu. Nacisnął przycisk
wybierania numeru.
- Cześć kochanie. To znowu ja. Jest problem z tą twoją
sukienką. Wyobraź sobie, że brązy maja tylko bardzo ciemne. Nie wiem czy może
być taki kolor.
- Odpada. Do niczego mi nie pasuje – usłyszał zawiedziony
głos żony. A jakiś najbardziej zbliżony.
- Oliwkowy khaki. Bardzo ładny, widziałem wzornik. Myślę że
ci się spodoba.
- Dobra. Mam kilka rzeczy w takim kolorze. Niech będzie.
- Ale jest kochanie jeszcze jeden problem. Miesiąc potrwa to
farbowanie.
- Żartujesz? Chciałem ją założyć na najbliższą imprezę.
- Nie da rady wcześniej. Już o to pytałem. Facet ma
argumenty nie do podważenia. Nic nie da się przyspieszyć.
- To może w innym zakładzie. Chyba to nie jedyna farbiarnia
w stolicy.
- Jedna z dwóch. Dokładnie. Obdzwoniłem dziś pół miasta. A
facet mówi, że konkurencja na pewno nie zrobi to szybciej bo nikt nie farbuje
na nietypowy kolor, to znaczy inny niż czarny, z dnia na dzień. Szczerze mówić
wierzę mu.
- No dobrze. Niech będzie za miesiąc. Nie będziemy robić
problemu z takiego bzdetu. W sobotę założę coś innego. Niech farbuje.
- OK. No to pa. Będę za jakieś pół godziny – zakończył
rozmowę i schował telefon do kieszeni marynarki.
I wtedy... zdał sobie sprawę z tego,
na co patrzy. Stare zapuszczone podwórko, jak z przedwojennego filmu. Nie
musiał wytężać wzroku żeby znaleźć kosze na śmieci, wyblakłe koszule wiszące na
sznurkach i rower bez kół stojący do góry nogami. Nie musiał też szukać trzech
dziewczynek pod ścianą po lewej stronie. Były tam! I grały w gumę przekrzykując
się wesoło. Emil stał jak zahipnotyzowany. Czuł że zaczyna kręci mu się w
głowie. Przypomniał sobie swój sen. – Boże... to się dzieje naprawdę! - I tak
jak w śnie usłyszał dzwonek telefonu. Nagle wróciły mu zmysły i trzeźwość
umysłu. I już nie szukał otwartego okno. Żal mu było każdej sekundy. Od razu
spojrzał w gorę, w stronę dachu przeciwległego budynku. Stary popękany gzyms
przyprawił go o dreszcz przerażenia. Wyglądał jakby zaraz miał runąć w dół.
Uciekajcie! Szybko! – wrzasnął na całe gardło – Rusztowanie
zaraz zawali się! Uciekajcie! – krzyczał machając przy tym rękami jak opętany.
Dziewczynki przerwały zabawę. Spojrzały zaciekawione najpierw na niego, a potem
na siebie. Ale wcale nie uciekły tylko stały bez ruchu czekając co będzie
dalej.
- Boże, muszę coś zrobić! One zaraz zginą! - I nie
zastanawiając się chwili dłużej spojrzał w dół żeby ocenić wysokość. Szybko
przesadził barierkę. Skoczył. Upadając poczuł silny ból w prawej kostce. Ale
jedyne o czym teraz myślał to to, żeby jak najszybciej dopaść dziewczynek.
Kuśtykając podbiegł do nich momentalnie.
- Szybko, na klatkę! – wrzasną popychając najmniejszą z nich
w kierunku otwartych drzwi. Dziewczynki usłuchały, nie miały zresztą wyjścia
pchane silnym, męskim ramieniem. Pobiegły. Po chwili były już bezpieczne.
Osłaniają je własnym ciałem Emil odwrócił się by zobaczyć czy stało się to, co
widział wielokrotnie w swoim śnie. Ale rusztowanie stało nadal. Niczym nie
poruszone. Za to ktoś pojawił się w jednym z okien na parterze patrząc na niego
podejrzliwie. – Boże, ja chyba zwariowałem – pomyślał. – To jakieś szaleństwo.
– Mijały długie sekundy. I wtedy stało się.
Ogromny kawałek gzymsu, dwa, trzy razy większy od tego z
jego snu, zerwał się z dachu domu z pralnią. I w sekundę, pędząc wtedy już z
prędkością pocisku, upadł na balkon trzeciego pietra. Przebił go zabierając ze
sobą kilkadziesiąt dodatkowych kilogramów i spadł niżej robiąc to samo z
balkonem pietra drugiego. A potem także i tego, na którym przed chwila stał
Emil rozmawiając przez komórkę. Przerażający łomot poprzedził tumany gruzu i
pyłu, które wypełniły całe podwórko. Dziewczynki krzyknęły jak na komendę i
wbiegły głębiej do klatki schodowej kamienicy. Emil został na miejscu. Stał
niczym wmurowany w miejscu gdzie jego sen przestał być tylko wytworem jego
mózgu.
Kilkanaście minut później Emil
zabrał pokwitowanie z farbiarni i wrócił do samochodu. Nie czekał ani na
policję ani na strażaków. Wiedział że nikomu nic się nie stało, a nic więcej go
nie obchodziło. Ból nogi powoli ustępował. Jednak nie to zaprzątało jego myśli. Staruszek z farbiarni zbytnio się nie
przejął. Zamknął tylko drzwi, które kiedyś prowadziły na jego balkon. – Takie
rzeczy się tu zdarzają, to domy grubo przed wojną pobudowali – skwitował całe
zdarzenie. - Ciekawe skąd Szymek będzie teraz esemesował? - Kobieta siedząca w
pokoju wyglądała dokładnie tak samo jak przedtem, jakby nic się nie stało.
Nawet się nie poruszyła. Nie interesowało go to jednak. Ledwo co mógł zapanować
nad gonitwą myśli piętrzących się w jego głowie. Ciągle miał przed oczami scenę,
którą zobaczył w sekundę po skończonej rozmowie z żoną. Obraz podwórka i
bawiących się dziewczynek był ciągle żywy. Teraz już nie był pewny czy to
wspomnienie zdarzenia sprzed kilku minut czy jego snu. Wszystko zlewało mu się
w jedno.
Kiedy wrócił do domu ucałował żonę i
synka, wręczył mu klocki, a potem szybko zjadł obiad. Zaraz to tym położył się
do łóżka tłumacząc się koszmarnym bólem głowy. Słowem nikomu nie wspomniał, co
przytrafiło mu się na Targowej. Postanowił spokojnie to przemyśleć. Usnął chwilę
przed północą.
Dzień drugi
- Joasiu, kochanie, obudź się – potrząsał energicznie
ramieniem żony dopóki nie spojrzała na
niego oczami koloru tyreńskiego morza.
- Co się stało? Która godzina? - spytała wspierając się na
łokciach.
- Nie wiem, nie patrzyłem na zegarek.
- Nie wiem, nie patrzyłem na zegarek.
- Jest chyba środek nocy – zauważyła spoglądając w stronę
okna. – Jeszcze zupełnie ciemno. Zaraz, która to godziną – powiedziała sięgając
po budzik. – No tak, 3:15. Co się dzieje? Pali się? Okradają nas? Co jest?
- Musimy porozmawiać.
- Co takiego? – spytała wyraźnie zaskoczona. To jest aż tak
ważne że budzisz mnie w środku nocy?
- Nie mogę dłużej czekać. Musze z kimś pogadać.
- Co jest aż tak ważne? Masz kochankę, raka... AIDS? No
powiedz wreszcie! - nalegała siadając
na łóżku i intensywnie wpatrując się w małżonka.
- Pamiętasz mój sen, ten który opowiedziałem ci wczoraj
rano?
- Ten, w którym zostajesz bohaterem? Pamiętam. Chyba nie
będziemy w środku nocy rozmawiać o snach.
- On się spełnił!
Wczoraj po południu. Nie powiedziałem Ci tego jeszcze. Wcale nie położyłem się
wczoraj tak wcześnie z powodu bólu głowy. To przez ten wypadek na Targowej.
Chyba byłem w szoku. Nie wiedziałem co się dzieje.... co o tym wszystkim
myśleć.
- Wypadek? Jaki wypadek?
- Chwilę po tym jak dzwoniłem do ciebie z farbiarni. Stałem
wtedy na balkonie pierwszego piętra starej praskiej kamienicy.
- Co ty mówisz?
- No tak. Kiedy skończyliśmy rozmawiać... wtedy
zorientowałem się na co patrzę. To było to podwórko! Zgadzał się każdy
szczegół! Pojemniki na śmiecie. Pranie na sznurkach i ten zdekompletowany
rower. I były tam też trzy dziewczynki grające w gumę. Wszystko dokładnie jak w
moim śnie. Wyobrażasz to sobie?
- I co dalej? Uratowałeś te dziewczynki przed walącym się
rusztowaniem?
- Zadzwonił telefon. Ale ja już nie szukałem okna skąd
dobiegał jego dźwięk. Wiedziałem co będzie. Od razy spojrzałem na samą górę.
Oczywiście wisiał tam złowieszczo wiekowy gzyms. I oczywiście zacząłem
krzyczeć, tak jak we śnie. Wrzeszczałem na całe gardło żeby dziewczynki
uciekały, że rusztowanie zaraz się zawali. Ale one wcale nie uciekły, tylko
patrzyły na mnie pytająco – opowiadał Emil przeżywając po raz kolejny
najdziwniejsze zdarzenie swojego życia.
- Jezu! I co zrobiłeś? – spytała Joanna wyraźnie
zaintrygowana.
- Zrobiłem jedyną rzecz, która przyszła mi do głowy. Dałem
kroka przez balustradę balkonu i skoczyłem na podwórze. Dobiegłem do
dziewczynek i siłą wepchnąłem je do klatki schodowej?
- I co, rusztowanie runęło?
- Rusztowanie nie. Za to balkon na którym stałem przed
chwilą przestał istnieć w ułamek sekundy. Gzyms faktycznie się urwał, ale w
budynku w którym sam chwilę wcześniej byłem, tym z farbiarnią. I nim spad na
ziemię zabrał ze sobą balkony ze wszystkich trzech pięter. Z mojego oczywiście
też. A potem... znów było tak jak w moim śnie. Wszędzie tumany kurzu i gruz.
- Boże. Nie zmyślasz? To nie dowcip czy kolejny sen?
- Możesz zadzwonić do farbiarni, jak nie wierzysz.
Dziewczynki na pewno wszystko już dokładnie opowiedziały sąsiadom. Staruszkowi
z zakładu zapewne też. Niewykluczone że prasa o tym dziś doniesie albo Kurier
Warszawski. Joasiu, to się wydarzyło naprawdę!
- Boże, kochanie... – kobieta objęła męża za szyję. - To
znaczy, że...
- Że cudem uniknąłem wczoraj śmierci. Nie ma wątpliwości.
Ten gzyms plus dwa balkony ważył z kilkaset kilogramów. Wyobraź sobie że
dostaję tym w głowę. Jedna cegła wystarczy żeby zabić. Mogiła, jak amen w
pacierzu.
- Boże – wyszeptała kobieta i mocno przycisnęła męża.
Kilkusekundowemu przytuleniu towarzyszyło głośne bicie dwóch serc.
- Co o tym wszystkim myślisz? – zapytał po chwili Emil
uwalniając się z objęć żony.
- A co mam myśleć? Miałeś cholerne szczęście. Wygląda na to
że cudem uszłeś cało. Powinniśmy to chyba oblać. Może na sobotniej imprezie.
Gościom wyjdą gały, jak opowiesz im tę historię.
- Joasiu, czy nie zdajesz sobie sprawy co to znaczy?
- Doskonale zdaję sobie sprawę. Jesteś po prostu wielkim
szczęściarzem. Najpierw ja, teraz... to cudowne ujście spod kosy kostuchy.
Jestem taka szczęśliwa, że nic ci się nie stało!
- Czy naprawdę myślisz że tylko przypadek, szczęśliwy fart.
Nie zauważasz że to... przeznaczenie. Że ktoś lub coś czuwało nade mną.
- Daj spokój. Chyba nie myślisz o aniele stróżu czy kimś
takim?
- Tak właśnie myślę. No bo pomyśl. Gdyby nie mój sen,
wszystko dawałoby się racjonalnie wytłumaczyć. To byłby tylko szczęśliwy traf,
fart, jak to przed chwilą nazwałaś. Ale przecież jak to wszystko wyśniłem wiele
miesięcy wcześniej. I ostatniej nocy także. Przecież opowiedziałem ci już tę
historię niecałe dwadzieścia cztery godziny temu. Jak to wytłumaczysz?
- Nie wiem. Może to były tylko podobne sny, a ty połączyłeś
je w jedną całość na skutek silnych przeżyć. Przyznaj że to możliwe.
- Daj spokój! Przecież mówię ci że wszystko było identyczne,
dokładnie takie samo jak we śnie. Nigdy wcześniej nie widziałem tego podwórka.
Ani żadnego podobnego. To pranie, rower... nie mogłem sobie tego wszystkiego
wymyślić. Przecież ci o tym opowiedziałem z detalami.
- Ale przecież nie cały sen się spełnił. Przecież to
dziewczynki miały zginąć, nie ty?
- Właśnie! To jest najdziwniejsze. Myślę że nie przez
przypadek tak się stało.
- A niby przez co?
- No bo co by się stało, gdybym nie zdecydował się ratować
tych dziewczynek za wszelką ceną. Za cenę skoku z wysokości pierwszego pietra i
możliwego połamania nóg, a może i cięższego uszkodzenia ciała. Zginąłbym. A
wiec to był... rodzaj testu. Joasiu, to był sprawdzian czy potrafię zareagować
właściwie. To znaczy ratować kogoś za cenę własnego zdrowia czy nawet życia.
Jestem tego pewien!
- Co ty mówisz, Emilu?
- Myślałem o tym przez kilka godzin i nie mogę wyzbyć się
wrażenia, że właśnie zdałem jakiś dziwny egzamin. I że ktoś, kto uratował mi
życie zrobił to w jakimś celu. Że dostanę jakieś zadanie, jakąś... misję do
wykonania. Myślę że sam Stwórca maczał w tym palce. Nie inaczej!
- Jezu... Emilu. Co chcesz zrobić? Dać na mszę, iść na
pielgrzymkę... wstąpić do klasztoru? Chyba nie chcesz zmienić całego swojego
życia przez jakiś głupi sen?
- Nie wiem Joasiu. Ale nie potrafię przejść nad tym do
porządku dziennego. To był... cud... znak od Boga. Ty tak nie uważasz?
- Nie. Dla mnie to zwykły zbieg okoliczności. Ogromny fart i
jakiś głupi sen. Chodźmy lepiej spać. Rano na pewno spojrzysz no to inaczej.
Ochłoniesz i zobaczysz, że nie jesteś nikim więcej jak tylko wielkim
farciarzem. A nie jakimś tam... wybrańcem. Jeszcze tego by brakowało!
- Dobra, chodźmy spać. Wiesz już co się stało i to jest
najważniejsze. Bardzo źle się czułem że ukryłem przed tobą taką ważną rzecz.
Wybacz.
- Nie ma sprawy kochanie. Jako cudownie ocalały miałeś prawo
się zdenerwować i dziwnie zachowywać. Rzeczywiście mogłeś być w szoku. Wybaczam
wspaniałomyślnie.
Pocałunek w usta zakończył nocną
dyskusję. - Spij kochanie – wyszeptał Emil zamykając delikatnie drzwi sypialni
żony. Idąc przez całą długość strychu stąpał najciszej, jak potrafił. Przeszedł
koło otwartych drzwi pokoju Pawełka zerkając do środka, a po upewnieniu się że
synek śpi położył się na swoim wielkim metalowym łóżku. Leżąc z otwartymi
oczami długo wpatrywał się w czerń nieba okraszoną malutkimi punkcikami. Tej
nocy Księżyc nie był widoczny przez okno dachowe pod którym Emil ustawił swoje
łóżko pół roku temu. Nim zapadł w sen kilkakrotnie zadał sobie w myślach to
samo pytanie: „Boże, czego ode mnie chcesz?”
Dzień drugi
Wyszedł z domu jak zwykle o 7.15.
Był bardzo podekscytowany. Wiedział już, że to nie będzie taki sam dzień jak
setki innych. Wiedział, że dostał wczoraj znak od Boga, który przełożył się
teraz na niesamowity zastrzyk adrenaliny, rozsadzającej teraz każdą komórkę
jego ciała. Czuł się jak ktoś, komu wczoraj darowano, z jakiegoś nieznanego mu
jeszcze powodu, życie. Czując się najszczęśliwszym z ludzi zastanawiał się, co
będzie dalej. Był pewny że to nie koniec dziwnych wydarzeń. Że to dopiero
początek. Wsiadając do samochodu miał już gotowy plan na najbliższe dwie
godziny. Kiedy wyjechał na główną drogę nie skręcił w prawo, w stronę Warszawy.
Pojechał prosto. Postanowił przed pracą wstąpić do kościoła. Najbliższy był w
sąsiedniej miejscowości, niespełna dwa kilometry dalej.
/tu być może kiedyś znajdzie się jakieś 200 stron przygód głwnego bohater/
Epilog
- Pawełku, zbieraj już samochodziki, już po dwunastej.
Ciocia Krysia zaraz będzie. Nie możemy jej kazać długo czekać. Wiesz przecież,
że robi nam przysługę zabierając nas do szpitala swoim samochodem.
Chłopiec posłusznie zaczął podnosić zabawki. Był smutny.
Wcale nie chciał jechać. Jego tata przebywający od kilku miesięcy w szpitalu
psychiatrycznym w Tworkach przedstawiał sobą coraz żałośniejszy widok. Jego
stan, mimo wysiłków lekarzy, systematycznie się pogarszał. Coraz bardziej
zamykał się w sobie. Coraz słabiej reagował na bodźce zewnętrzne. Jeszcze pół
roku temu rozpoznawał najbliższych, przyjaciół... znajomych. Normalnie
rozmawiał, śmiał się. Teraz był tylko słuchaczem najprzeróżniejszych monologów,
a odwiedzający go ludzie byli dla niego tylko elementem szpitalnego otoczenia.
Pojawiali się zresztą coraz rzadziej. Kiedyś, każdego tygodnia ktoś znajomy
przychodził w odwiedziny, teraz... raz na kilka tygodni. Tylko Joanna była tu w
każdą sobotę. Ona nie straciła nadziei.
Dzwonek do drzwi przerwał Joannie
chwilę zadumy, kiedy jak zwykle przed wyjazdem do męża stała przed balkonem w
dużym pokoju i wpatrując się nieobecnym wzrokiem w przestrzeń za oknem zadawało
sobie ciągle to samo pytanie. – Boże, dlaczego mnie to spotkało? Jeszcze rok
temu byliśmy taką szczęśliwą rodziną. Dlaczego właśnie my?
Kiedy otwierała drzwi wpuszczając Krystynę rozległ się
głośny dźwięk dzwonka jej komórki. Do złudzenia przypominał dzwonek starego
telefonu. Taki sam wydawał wiekowy aparat w jej rodzinnym mieszkaniu na
Powiślu. Nieoczekiwanie przypomniała sobie jak pierwszy raz zaprosiła tam
Emila. I jak pokazała mu swój malutki studencki pokoik, a on zachwycał się jego
wystrojem. Spędzili wtedy razem kilka ładnych godzin. Rozmawiali, śmiali się i
razem przygotowali sobie obiad. To był ich pierwszy wspólny domowy posiłek. -
Wtedy też zadzwonił telefon – przypomniała sobie. Oczy Joanny zaszkliły się na
wspomnienie sprzed kilkunastu lat.
- Cześć, wejdź proszę – powiedziała tłumiąc wzruszenie. Może
napijesz się czegoś? Przepraszam, odbiorę tylko komórkę – powiedziała wracając
przed drzwi balkonowe.
- Tak, słucham.
- Pani Joanna Kraszewska? – spytał męski głos oficjalnym
tonem.
- Przy telefonie. Słucham.
- Dzwonię z Tworek – usłyszała, po czym nastała
kilkusekundowa przerwa wydająca się wiecznością. - Proszę dziś nie przyjeżdżać
– padło wreszcie w słuchawce. I znów cisza. Jakby rozmówca musiał powiedzieć
coś, czego wcale nie chciał.
- Dlaczego? Coś się stało?
- Tak... stało się - głos był teraz ledwie słyszalny. Pani
mąż... Nie żyje. Dziś w nocy...
Ale Joanna już nie słuchała. Telefon wypadł jej z bezwładnie
opuszczonej ręki. Pochyliła się do przodu opierając czoło o zimną szybę.
Zamknęła oczy. Ogarnęła ją ciemność i cisza. Na jej policzkach zasrebrzyły po
chwili się dwie wielkie łzy. Potem następne. Co chwila ześlizgiwały się z
drżących policzków i spadały na podłogę nieopodal doniczki z juką.
Kiedy Joanna wróciła do
rzeczywistości zorientowała się że nie jest w pokoju sama. Że przyjaciółka stoi
w drzwiach trzymając za rękę ubranego do wyjścia chłopca i coś mówi. Ale Joanna
jej nie słyszała. W podwójnej szybie widziała tylko odbicie synka trzymającego
w ręce pluszowego, brązowego misia z urwanym prawym uchem - jego ulubioną maskotkę. Nie odwracając się
powiedziała spokojnie: - Pawełku, dziś zamiast do szpitala, pojedziemy do
babci. I pójdziemy razem na spacer na Starówkę. Chcesz? - I chłopiec, markotny
od samego rana, w końcu się uśmiechnął.
/koniec/
Epilog wersja II A
Sala bankietowa metropolity
warszawskiego pękała w szwach. Na uroczysty, świąteczny obiad zaproszeni
zostali wszyscy stołeczni oficiele, garstka najbardziej zasłużonych duchownych
oraz kilku świeckich gości. Nastrój był niezwykle uroczysty. Radość z
Wniebowstąpienia Pańskiego przepełniała sercach przybyłych. Obiad leniwie
upływał na spożywaniu wyszukanych potraw i swobodnych rozmowach o bieżących
sprawach kościoła i świata.
Tylko na jednym obliczu nie gościła
radość. Ksiądz Tadeusz Nowak, emerytowany prałat jednej z podwarszawskich
parafii, zmąconymi już wiekiem oczyma śledził powolny ruch wskazówek swojej
przedwojennej Omegi. Był on najstarszym uczestnikiem spotkania. Jednakże pomimo
swoich lat trzymał się zaskakująco dobrze, uchodząc jednocześnie za jednego z
najbardziej uduchowionych i energicznych kapłanów diecezji. Niewielu z obecnych
wiedziało o tym, że przed z góra dwudziestu laty zrezygnował nagle z kariery w
Episkopacie i poprosił o skromne probostwo 20 km od Warszawy.
- Boże.... Wszechmogący Boże...
Czyżby to miała być nieprawda? – przestraszył się swoich własnych myśli,
rodzącego się zwątpienia. – Przecież wszystko się sprawdziło! I kobieta, i
krzyż... i list. Czyżby to był tylko przypadek. Niemożliwe! Przecież sam Ojciec
Święty w to wierzył. Wierzył i zmienił jego los w jednej chwili. Pamiętał ten
telefon jakby to było wczoraj. Tak samo jak spotkanie w Tatrach, wysoko w
górach, o którym wiedziały oprócz nich tylko dwie osoby. Czyż i on, wielki Jan
Paweł II mógł się mylić? Czyż to nie dziś miał być ten dzień?
Kiedy stary zegar stojący w lewym
rogu sali zazgrzytał przeciągle i zaczął wybijać godzinę piętnastą, ksiądz
Nowak podążył za źródłem dźwięku i spojrzał na zniszczony cyferblat zegara
pamiętającego księcia Poniatowskiego. Już nie miał nadziei.
- Wszystko przepadło - pomyślał. - Jego oczy przepełniały
się łzami i kiedy już miał rozpłakać się jak małe dziecko, zegar zabił
dźwięcznie po raz trzeci i ostatni. I wtedy, prałat z tła wielu rozmów
wychwycił mimowolnie takie słowa:
„I wyobraź sobie, że ów biedak natychmiast wyszedł. Bez
słowa, bez żadnego pożegnania. Wyglądało jakby uciekał. Ksiądz Paweł nawet nie
zdążył zobaczyć jego twarzy. Wyjrzał szybko z konfesjonału, ale jedyne co udało
mu się dostrzec to czerwień ubrania tego szaleńca. Nigdy nie widział takiego
intensywnego odcienia czerwieni. A swoją drogą... ciekawe co było w tej
kopercie? Ten niby dowód... cóż to mogło być, do licha...?”
- Boże! Wielki Boże! Czyli to jednak prawda! – wykrzyknął w
myślach ksiądz Nowak. Wstał odsuwając ze zgrzytem ciężkie krzesło i uroczyście
przeżegnał się patrząc na krucyfiks wiszący na przeciwległej ścianie mówiąc „W
imię ojca i syna i ducha świętego...”
– Słuchajcie! Słuchajcie wszyscy!!! – przemówił tak głośno
że wszystkie głowy zwróciły się momentalnie w jego stronę. – Dziś wielki dzień!
Dzień miłosierdzia bożego! Dziś... - Ale już nie zdołał dokończyć
przygotowywanej od tylu lat przemowy. Jego serce nie wytrzymało. Zwalił się pod
stół zabierając ze sobą obrus, na którym zacisnęły się jego sztywniejące palce.
Natychmiast na ratunek poderwali się jego najbliżsi sąsiedzi. Reszta
biesiadników także wstała. Ale nie mogli nic już zrobić. Ksiądz Nowak umierał.
Chociaż oczywiste było że cierpi, to jego oblicze było spokojne. I tak
szczęśliwe, jakby była to najradośniejsza chwila jego życia. I tak właśnie
było! W ostatniej chwili świadomości prałat powtórzył w myślach przeczytane na
skrawku pomiętego papieru słowa. Zdanie, które trzymała trzęsąca się dłoń
następca Piotra na Ziemi, Polaka papieża: „Nie miną trzy wiosny od wielkiego
dnia łaski pańskiej, kiedy przybędzie posłaniec. Nic nie zapowie jego nadejścia
i nikt nie będzie o tym wiedział. I tylko jeden z braci dostąpi zaszczytu jego
spotkania. Na zawsze zapamięta go po krwistoczerwonej szacie i kopercie, w
której będzie skrywał największy na tej ziemi skarb – dowód na istnienie
Stwórcy. A wszystko to stanie się w dzień Wniebowstąpienia Pańskiego przed godziną
piętnastą”.
Epilog wersja II B
Joanna szła powoli ciemnym korytarzem słysząc odbite echo każdego
swojego kroku. Była przerażająco smutna ale spokojna. Przez tych kilkadziesiąt
godzin zdążyła już pogodzić się losem. Szła by pożegnać Emila. Po raz ostatni
dotknąć jego ręki, spojrzeć na jego oblicze, ucałować. Nie chciała wystawiać
zwłok w domu pogrzebowym. Chciała by uroczystość była cicha i szybka. Chciała
skończyć wszystko najszybciej, jak to tylko możliwe. Chciała żeby wszyscy
zostawili ją w spokoju. Żeby nikt się nie użalał ani nad nią ani nad Pawełkiem
ani nad tak młodo zmarłym mężem. Chciała też, o czym wiedzieli już tylko
nieliczni, jak najszybciej pożegnać się i odejść. A potem wyjechać. Tak
zaplanowała. Że wyjedzie zaraz po pogrzebie do siostry do Wrocławia. A potem...? Tego jeszcze nie wiedziała.
Kiedy dotarła do właściwych drzwi
przeszył ją zimny dreszcz. Spoglądając na wyblakła tabliczkę z którą przeciętny
człowiek spotyka się najwyżej dwa razy w życiu, mocno zacisnęła zęby. Nacisnęła
klamkę i z trudem pokonała opór kilkudziesięciu zimnych jak śmierć kilogramów
stali opatrzonych napisem „prosektorium”.
-
Dzień
dobry – powiedziała, starając ukryć emocje. - Joanna Kraszewska, przyszłam do
męża.
Kobieta po przeciwległej stronie biurka spojrzała na nią
jakby zobaczyła ducha. I nic nie powiedziała. Obie kobiety przez dłuższą chwilę
tylko patrzyły na siebie. Absolutną ciszę przerywało tylko monotonne tykanie
ściennego zegara.
- Nazywam się Kraszewska, Joanna Kraszewska. Dzwoniłam dziś
rano...chciałam zobaczyć ciało męża.
- Nie wiem jak to pani powiedzieć – przemówiła wreszcie
pracownica szpitala.
- Co powiedzieć? Co się znowu stało? – proszę nie trzymać
mnie dłużej w niepewności – powiedziała błagalnym tonem Joanna.
- Nie wiem jak to się stało. Naprawdę nie potrafię tego
wytłumaczyć. Zawiadomiłam już władze szpitala i policje. Będą tu za kilka
minut.
- Ale co? Co się dzieje? Powiedź mi wreszcie! – zażądała.
- Ciało pani męża... zniknęło! Ktoś go musiał ukraść.
Zupełnie nie wiem jak to się stało. Nigdy wcześniej...
i tak to się miało zakończyć. ale po uwagach "publiczności" zdecydowałem inaczej. to jeszcze nie koniec. jeszcze będzie z kilka stron. oczywiście jeśli powieść kiedykolwiek powstanie. trzymajcie zatem kciuki ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz