Źródło

Człowiek w meloniku

 

Eryk siedział na swojej ulubionej ławeczce pod starą wierzbą wystawiając do słońca bladą twarz. Niewielki skwerek z czterema ławkami nieopodal jego szkoły był miejscem, które chętnie odwiedzał gdy tylko czas i pogodna pozwalały. Przychodził tu sam i było mu to bardzo na rękę. Jego kolegom nie chciało się łazić tak daleko. Woleli zostawać w budynku lub zbierać się tuż przy głównym wejściu. Tam palili papierosy i gadali o samochodach i dziewczynach. Eryk nie lubił tych tematów. Był wtedy tylko słuchaczem. Nie miał ani dziewczyny ani samochodu. Mimo to cała klasa bardzo go lubiła. On jeden miał zawsze odrobioną pracę domową i dawał ściągać na klasówkach. Czasami nawet rozwiązywał zadania z innych grup. Wiedział, że zawsze wybroni się ustnie z każdej pały, czego nie można było powiedzieć o większości jego kolegów. Bardzo lubił swoją oazę, gdzie spędzał długie przerwy i większość międzylekcyjnych okienek. Często zostawał nawet po lekcjach, by spokojnie poczytać. Zawsze wyczekiwał pierwszych ciepłych dni, by móc rozpocząć swój nowy sezon, jak mawiał. W tym roku zima trzymała mocno, ale koniec kwietnia był naprawę ładny. Był wtorek, trzydziestego.

Eryk siedział na ławce po turecku trzymając na kolanach jeden z archiwalnych numerów miesięcznika Problemy. Nie czytał jednak. Patrzył przed siebie, poprzez nieliczne drzewa na drugą stronę ulicy. Kilka minut temu rozpoczęła się długa przerwa także w pobliskim liceum. Miał nadzieję, że będzie mógł popatrzyć na Kasię, uczennicę 3b w Szymborskiej, kiedy ta z koleżankami wyjdzie się przewietrzyć na dziedziniec szkoły. Choć wiedział o niej bardzo niewiele, Kasia spodobała mu się jak jeszcze żadna dziewczyna. Pamiętał dokładnie jak przed Bożym Narodzeniem pomagał jej pozbierać książki, po tym niefortunnym wypadku, kiedy urwał się pasek i cała zawartość jej torby wylądowała na chodniku. Był wtedy jedynym chłopakiem z całej gawiedzi, który przyszedł jej z pomocą. Nie śmiał się głupkowato jak inni. Wielokrotnie potem widywał Kasię z daleka, ale nie odważył się do podejść i zagadać.

 

Młody mężczyzna w szarym, rozpiętym płaszczu pod którym nosił czarną marynarkę, z długim, złożonym parasolem w ręce, okularach na nosie i czarnym meloniku na głowie szedł zdecydowanym krokiem skwerową alejką. Eryk nie od razu go zauważył. Zobaczył nieznajomego dopiero wtedy, gdy ten przystanął zaledwie trzy metry od jego ławeczki. Gdy chłopiec odwrócił głowę by zidentyfikować intruza ich oczy na moment spotkały się. Oczy nieznajomego były zielone i dziwnie radosne. Emanował z nich niespotykany spokój. - Anglik, albo wariat – pomyślał Eryk. - Wygląda jak z filmu Rewolwer i melonik.

-          Mogę się przysiąść? – zapytał nieznajomy.

-          Proszę, niech pan siada – odpowiedział grzecznie chłopiec przesuwając się na skraj ławki.

Mężczyzna usiadł i założył nogę na nogę. Oparłszy splecione dłonie na kolanie, w których cały czas trzymał parasol, skierował wzrok na dziedziniec pobliskiego liceum. Eryk widząc to pomyślał, że przybysz chyba zna jego myśli i wie na co, a właściwie na kogo, czeka. Przesiedzieli tak w milczeniu około dwóch minut.

-          Widzisz tę szkołę - Powiedział nagle Anglik nie odwracając głowy.

-          Echę.

-          Jutro na siódmej lekcji będę tam prowadził zastępstwo na informatyce. Można by rzec gościnnie. Chciałbyś przyjść i uczestniczyć w pewnym – tu zawiesił na chwilę głos - eksperymencie?

Eryka zamurowało. Eksperyment?! To było jedno z jego ulubionych słów. Był bardzo ciekaw o co chodzi, ale obiecał mamie, że zaraz po szkole pomoże jej w wiosennych porządkach. Było to ważne sprzątanie, czynione na wspominkową imprezę z okazji dwudziestolecia matury Doroty. Spotkanie koleżanek mamy z dawnej paczki miło się odbyć co prawda dopiero za tydzień, ale Eryk wyjeżdżał w piątek do dziadka na Mazury na cały weekend. No a w tygodniu nie pozostało zbyt dużo czasu na porządnie sprzątanie.

-          Nie mogę... Obiecałem mamie, że będę w domu zaraz po lekcjach – odpowiedział wyraźnie zasmucony.

-          Spróbuj coś wykombinować. Obiecuję, że nie będziesz żałował – zachęcał Anglik.

-          No nie wiem... nie wiem czy dam radę. Obiecałem przecież... – Chłopiec wiedział że jego mama najbardziej na świecie nie lubi niesłowności i zmiany planów w ostatniej chwili. Ale przecież coś mógł zrobić. Porozmawiać... poprosić...

Anglik wstał.

-          No to cześć. Musze już iść – powiedział szybko. Mam spotkanie w sprawie tego zastępstwa z dyrektorką szkoły. Dżentelmenowi nie wypada się spóźniać, prawda? Gdyby okazało się jednak że możesz być, to zapamiętaj, sala 22, 13.25.

Nieznajomy odszedł w kierunku pobliskiego ogólniaka. Wyglądał na lekko zasmuconego. Gdy był już dobrych kilka metrów od młodego rozmówcy nagle przystanął, odwrócił i powiedział głośno:

-          Dziś wtorek, a więc będziesz w instytucie, prawda – powiedział raczej stwierdzając fakt niż pytając. - Sos.com, zapamiętasz? Nie zapomnij tylko, że podstawą informatyki jest system dwójkowy.

 

Zdumiony chłopiec mógłby przysiąc, że wypowiadając swoje ostatnie słowa nieznajomy puścił do niego oko. Najpierw prawym, a potem lewym okiem, bardzo zresztą dyskretnie. A może tylko mu się tak zdawało. W każdym razie został sam i miał straszliwy mętlik w głowie. Co to za facet, skąd jest i na czym ma polegać ten eksperyment? No i skąd u licha wiedział, że jak co wtorek Eryk spędzi godzinkę lub półtorej na Wydziale Fizyki Uniwersytetu, który znajdował się na tej samej ulicy co jego technikum. Chłopak miał tam zaprzyjaźnionego doktoranta, który pozwalał mu nieoficjalnie korzystać z komputera uczelnianego i wydziałowej biblioteki. Poznał go w zeszłym roku na wykładzie popularnonaukowym z astronomii i obydwoje bardzo przypadli sobie do gustu. Młody naukowiec od razu rozpoznał bystrość umysłu chłopca i jego wyjątkową łatwość zdobywania wiedzy. Nie było na tym spotkaniu poza piegowatym Erykiem nikogo, kto wykazałby się wiedzą zdecydowanie przekraczającą rozszerzony zakres liceum o profilu matematyczno-fizycznym. A Eryk chodził przecież do technikum i to dopiero do drugiej klasy! Chociaż dzieliła ich różnica dobrych kilku lat, byli prawie równorzędnymi partnerami w dyskusji o ewolucji wszechświata.

 

Rzut oka na zegarek uzmysłowiły młodzieńcowi, że ma jeszcze niewiele ponad minutę na dobiegniecie do swojej klasy. Poderwał się z ławki jak oparzony. Za skarby świata nie mógł się spóźnić na historię z Teklą. Zwłaszcza dziś, na zapowiedzianą od dwóch tygodni kartkówkę. Byłby zgubiony. Nie byłoby szans na czwórkę na koniec roku, którą tak bardzo chciał się pochwalić przed dziadkiem. Stary leśnik, niegdysiejszy uczestnik dwóch wojen, często wypominał wnukowi jego słabe stopnie z historii. Nie wiedział tylko, że u Tekli na czwórkę trzeba było wiedzieć o wiele więcej niż wymagał tego program nauczania. Widocznie ona, tak jak i dziadek, uważała historia za najważniejszy przedmiot. Tego poglądu nie podzielał Eryk. On zdecydowanie wolał przedmioty ścisłe. W których wszystko wydawało mu się takie proste i logiczne.

Pognał co sił w nogach trzymając biały miesięcznik pod pachą. Ani koledzy Kasi, ani ona sama, nie skorzystali tego dnia z kąpieli słonecznej na najdłuższej przerwie. Tylko Eryk miał to szczęście. Mógł poczuć na twarzy pierwsze wiosenne promienie Słoneczka. Był na właściwym miejscu o właściwym czasie.


Zniknięcie

Kilkanaście minut po zachodzie słońca było już ciemno. Księżyc i gwiazdy zerkały zza szarości rzadkich chmur. Wrzaski dzikich zwierząt dobiegające z oddali uświadamiały, że nie dla wszystkich najbliższe godziny będą czasem odpoczynku. Obóz rozbity na niewielkiej polanie, gdzieś na pograniczu RPA i Namibii szykował się do snu. Kilka osób krzątało się jeszcze na zewnątrz namiotów kończąc toalety i zbierając sprzęty. Nikt nie przeszkadzał trzynastoletniemu chłopcu, który siedział samotnie przy jednym z ognisk i martwym wzrokiem wpatrywał się w płomienie. Wszyscy wiedzieli jaką tragedią ostatnio przeżył. Ufali szefowi ekspedycji. Jeśli zostawił wnuka samego, to znaczyło że tak właśnie było najlepiej. Że chłopiec powinien chwilę zostać sam. Że trzeba było czasu i samotności by zagoić świeże jeszcze rany.

Wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna stał kilkanaście metrów dalej przed największym z namiotów paląc fajkę. Charakterystyczne ubranie nie pozostawiło wątpliwości. Był wytrawnym podróżnikiem. Siwizna włosów i liczne zmarszczki dawały świadectwu nie tylko prawie siedemdziesięciu lat ale i o ogromnemu doświadczeniu.

-            Dwanaście filmów – powiedział głośno do siebie. - Nie mało jak na pierwszy dzień w tym miejscu. No dobrze, czas do pracy. Muszę je dokładnie poopisywać i wysłać jutro rano kurierem do Pretorii. Może Marek coś wreszcie znajdzie. Jak na dwumiesięczną wyprawę nie możemy się pochwalić wielkimi sukcesami.

Mężczyzna wytrząsnął z fajki spalony tytoń, spojrzał raz jeszcze w stronę ogniska, na plecy siedzącego przy nim wnuka, uśmiechnął się spod siwych wąsów i wszedł do namiotu.

 

Odgłosy pękających w ogniu gałęzi sprawiły, że Filip wrócił myślami kilka miesięcy wstecz. Wtedy czuł się najnieszczęśliwszym chłopcem na świecie. Pamięta ten wieczór jak żaden inny. Siedział w wielkim fotelu zajęty wertowaniem albumu ze zdjęciami z ostatniej wyprawy dziadka, kiedy zadzwonił telefon. Poderwał się, aby wykrzyknąć do słuchawki „Jesteście! Za ile będziecie?”, kiedy zdał sobie sprawę że nestor rodu go ubiegł. Dziadek, będąc w kuchni, miał drugi aparat na wyciągnięcie ręki. Tego wieczora jego rodzice wracali z kilkunastodniowej podróży do Kairu i spodziewał się jakiegoś atrakcyjnego prezentu. Kiedy Konstanty po kilku sekundach milczenia odwiesił wolno słuchawkę, chłopiec wiedział, że coś jest "nie tak". Zobaczył człowieka, który nieoczekiwanie siada na podłodze i chowa twarz w dłoniach.

-            Dziadku, co się stało? – spytał kucając koło Konstantego.

-            Boże – usłyszał długo i ciężko wypowiadane słowo.

-            Co się stało?

-            Był wypadek. Anna i Krzysztof...

 

Chłopiec jak przez mgłę przypominał sobie skromną uroczystość na cmentarzu przy lesie i widok dwóch trumien spuszczanych do grobu. Przemówienia kogoś z ministerstwa, który opowiadał jak wspaniałymi ludźmi byli jego rodzice i że zginęli wykonując obowiązki służbowe. Pamiętał jak dowiedział się kilka dni później, że w grobie nie spoczęły ciała, których nie można było odnaleźć po katastrofie samolotu. Długo potem przed zaśnięciem płakał i wmawiał sobie, że jego rodzice żyją, że przeżyli wypadek i że czekają na pomoc na którejś z tylu małych wysepek Morza Śródziemnego. Często mówił o tym dziadkowi i miał do niego pretensję, że nie organizuje wyprawy ratunkowej. Jego gorzkie słowa wypowiadane w chwilach rozpaczy dziadek zawsze kwitował milczeniem i szklącymi się od łez oczami. Chłopiec nie zdawał sobie sprawy, że Konstanty także stracił dwoje najbliższych sobie ludzi i że dałby wszystko aby cofnąć czas. Bo od tamtego tragicznego dnia zostali sami na świecie.

 

Głośny trzask grubego konaru gorejącego w płomieniach wydobył chłopca z mrocznego świata wspomnień. Zapragnął przytulić się do dziadka. Poczuć ciepło jedynej bliskiej osoby, która mu została. Podniósł się i już miał odwrócić się w stronę swojego namiotu kiedy poczuł cos dziwnego. Jakieś delikatne, prawie niezauważalne wibracje, drżenie powietrza. Podobne do tego, które się czuje w pokoju, kiedy nastawi się głośną muzykę podkręcając do oporu basy. Jednak tu nie było muzyki ani żadnego innego obcego dźwięku. Ale wibracje, choć bardzo słabe były wyraźne. Filip rozejrzał się czujnie dookoła. Do tej pory spokojny o swoje bezpieczeństwo, teraz... nieco się wystraszył. Nasłuchiwał chwilę maksymalnie skupiony. I kiedy już chciał pobiec do namiotu by wyciągnąć dziadka i spytać czy on też czuje to drżenie i co to jest, zobaczył. Kontem oka, kiedy na moment światło Księżyca znikło. Ogromy, ciemny obiekt przesuwał się po niebie kilkadziesiąt metrów od zachodniej granic obozu na wysokości kilkupiętrowego bloku. Prawie niewidoczny na tle ciemnego nieba sunął majestatycznie w kierunku pobliskiego łańcucha skał. Chłopiec z wrażenia otworzył usta. Nie był to ani samolot, ani helikopter, ani nic, co by znał. Nie wiedział co zrobić. Spojrzał w kierunku namiotu by ocenić ile sekund potrzeba by tam dobiec. Kiedy znów spojrzał w miejsce gdzie przed chwilą zostawił obiekt, przez dłuższą chwilę musiał szukać wśród gwiazd. – Jezu, to chyba UFO! Muszę zobaczyć gdzie leci – pomyślał. I nie czekając chwili dłużej pobiegł w kierunku skał. Czerń nadchodzącej nocy szybko pochłonęła jego małą sylwetkę.

 

Biegł ile sił w nogach. Coraz bardziej słabły ze zmęczenia. Starał się uważać na krzewy i kamienie pod nogami ale kilka razy upadł ścierając boleśnie kolana. Nie przejmowała się tym jednak. - Znalazłem UFO! Coś takiego warte jest kilku strupów - myślał. – Żeby mi tylko nie zwiali. - Nie zauważył nawet że coraz bardziej oddala się od obozu. Jeszcze kilka minut i światło ogniska przy którym wspominał rodziców przestało być widoczne. Jak zahipnotyzowany patrzył w górę.

Pierwotny dystans kilkudziesięciu metrów sporo się teraz zwiększył. Obcy statek wydawał się teraz wielkości ciężarówki i odróżniała się od tła minimalnie. Jego kontur wyznaczały już tylko przysłonięte gwiazdy. Teraz Filip nie mógł pozwolić sobie na najmniejsza dekoncentrację. Mógłby stracić z oczu swoje znalezisko ponosząc na darmo tyle trudów. Po kilku następnych minutach okolica stała się mocna kamienista, a wielkie głazy rozkwitające po bokach bardzo przeszkadzały w pogoni. Chłopiec musiał co chwilę opuszczać głowę by nie wpadać na te naturalne przeszkody ryzykując poważne uszkodzenie ciała. I po jednej z takich akcji, zatrzymał się ciężko dysząc. Kilkudziesięciosekundowe wpatrywanie się w czerń nieba nie dało rezultatu. – Kurcze! Zgubiłem go – uświadomił sobie bolącą prawdę. - Wszystko na nic!

Usiadł i odpoczął kilka minut. Rozejrzał się wokoło i zastanowił nad swoją sytuacją. Nie wiedział gdzie jest i jak wrócić do obozu. No i jak sprawić żeby dziadek uwierzył w jego opowieść o UFO usprawiedliwiająca jego zniknięcie. Nie miał przecież żadnych dowodów. Postanowił nie zastanawiać się teraz nad tym. Tylko skupić się na tym co powinien dalej zrobić. Uznał że zgubił latający obiekt bezpowrotnie. I że nie ma sensu szukać w nocy obozu nie mając nawet pojęcia w którą iść stronę. Był bardzo wycieńczony i czuł z każda sekundą potęgująca się senność. Przypomniał sobie, co dziadek mówił mu na ewentualność takiej sytuacji. Należało znaleźć możliwie bezpieczne miejsce i przenocować. A potem rano podjąć dalsze działanie zależne od sytuacji. Tak też postanowił zrobić. Rano wejdzie na jakąś skałę i rozejrzy się w poszukiwaniu obozu. Przecież nie mógł odejść bardzo daleko. A i dziadek tez na pewno będzie go szukał i pierwsze co sprawdzi to pobliskie skały widoczne doskonale z obozu w świetle dnia.

Wstał i rozpoczął poszukiwania miejsca na nocleg. Noc była ciepła więc nie było ryzyka przemarznięcia. – Muszę znaleźć jakiś wyłom w skale. Tam się skryję.



Podwójna dwójka

 

16.05 była godziną kiedy prawie wszyscy pracownicy Instytutu Fizyki Teoretycznej byli już poza jego murami. Tak ułożono grafik zajęć, że właśnie we wtorki wszyscy kończyli wcześniej niż zwykle. Dłużej zostawali tylko co ambitniejsi doktoranci i postrzeleni profesorowie. W kilku pokojach paliło się więc światło. Adam należał do tych młodych naukowców, którzy swój wolny czasu także poświęcali na pracę. Jego konikiem były czarne dziury. Z nich właśnie otworzył przewód doktorski.

Kiedy pięć po czwartej podniósł wzrok znad komputera i zobaczył wchodzącego Eryka, powitał go jak zwykle serdecznie.

-          Cześć. No i co, przeczytałeś artykuł? Co myślisz o hipotezie... no... tego Rosjanina. Zapomniałem nazwiska.

-          Nie, nie miałem czasu. Mogę potrzymać Problemy jeszcze przez tydzień.

-          Nie ma sprawy. Załatwię to z Iloną.

-          Chciałabym skorzystać z peceta. Muszę coś sprawdzić w Internecie.

-          Usiądź przy komputerze Andrzeja. Poczekaj, zaraz cię zaloguję. Czyżby referat na spotkanie z Sylwestrem nie był jeszcze gotowy? Myślałem, że masz już wszystko.

-          Referat o wędrówek bocianów jest cacy. Chciałbym coś sprawdzić z innej dziedziny, jeśli pozwolisz.

-          Naturalnie, już idę – usłyszał odpowiedź zagłuszaną szuraniem odsuwanego krzesła.

Wprowadzenie dwupoziomowego hasła zajęło Adamowi zaledwie kilka sekund, choć każde z nich składało się z dwudziestu siedmiu znaków. Właściciel maszyny ścigał się z kolegami, który z nich zapamięta najdłuższe hasło i najszybciej wpisze je na klawiaturze. Adam nie brał udziału w tym współzawodnictwie. Nie chcąc sprawiać przykrości dobremu koledze zawsze korzystając z jego komputera posiłkował się kartką. Zawsze, gdy w pokoju był ktoś ze współpracowników. Przy Eryku nie musiał się kryć. Chłopiec nic nie wiedział o hasłowych zawodach. Po chwili młodzieniec miał nieograniczony dostęp do Internetu oraz wewnętrznej sieci uniwersytetu. Był to dostęp - jak się wydawało Erykowi, i to całkiem słusznie, do nieprzebranych zasobów informacji. Dziś jednak interesowało go tylko jedno. Nie zwlekając ani chwili uruchomił przeglądarkę.

sos.waw.pl - naciśnięcie entera rozpoczęło poszukiwanie strony. Bez rezultatu. - Może zmienię początek: http://www.sos.waw.pl - pomyślał. Chwila wyczekiwania. Strona nie znaleziona. - Chwileczkę. Dlaczego Anglik wspominał o systemie dwójkowym? To musi być wskazówka. Tylko gdzie te zera i jedynki? Na razie nie ma nawet liczb. Może trzeba każdej z liter przyporządkować liczbę odpowiadającą jej pozycji w alfabecie i powstałą w ten sposób liczbę zapisać w systemie dwójkowym. To ma sens, spróbujmy. - Po kilku minutach wiedział, że nie oto chodziło.

- Nie to na nic. Może trzeba pominąć na początku www lub zamienić go na http? - Mijały kolejne minuty. – Spróbuję pominąć w kodzie polskie znaki diakrytyczne. Wtedy wszystko się przecież zmieni. Do roboty...

Po kwadransie Eryk sprawdził wszystkie możliwości. Był zniechęcony. - Cholerka – rzucił podpierając głowę obiema rękami.

-          Co, jakiś problem? – zainteresował się Adam słysząc delikatne przekleństwo.

-          Przepraszam, wyrwało mi się.

-          To chyba coś poważnego. Nie pamiętam abyś kiedykolwiek używał brzydkich słów.

-          Eee... to nic takiego... proste zadanie, na rozwiązanie którego nie mam pomysłu.

-          Jeśli sprawdziłeś wszystkie znane ci hipotezy, wymyśl kolejną, jakościowo różną od poprzednich.

-          Łatwo ci mówić... Zaraz!

 SOS w alfabecie Morse’a to trzy kropki, trzy kreski, trzy kropki - to wie każdy harcerz, nie? – uśmiechnął się do siebie chłopiec. Jeśli kropkę zastąpimy zerem, a kreskę jedynką... No i mamy system dwójkowy w najlepszym wydaniu. Jakież to oczywiste! Spróbujmy, to będzie to! - pomyślał - Jednak wpisanie wydedukowanego ciągu znaków na nie wiele się zdało. Kolejny raz przeglądarka zgłosiła komunikat o niemożliwości wyświetlenia wskazanego adresu. - Kurcze, jeśli to nie to, to już nie wiem. Chociaż... jest jeszcze jedna możliwość. Tak! Zapiszmy naszą liczbę oznaczająca SOS w systemie dwójkowym. Zastosujmy klucz zerojedynkowy drugi raz w jakościowo nowym wydaniu. - Kiedy wpisał w adresie wymyślony właśnie ciąg jedynek i zer czuł że zgadł. Wczytywanie strony trwało może sekundę. Pomimo szybkiego uniwersyteckiego łącza, było to zaskakująco mało. - Czyżbym miał zobaczyć tylko jakiś krótki komunikat – pomyślał chłopiec skupiając maksymalnie uwagę na tym, co za chwilę zobaczy.

 

Witaj Eryku - zamigotały duże, szare litery na środku czarnego monitora. Po chwili napis znikł i zastąpił go nowy, dłuższy. - Jeśli masz teraz wolnych 45 sekund, wciśnij klawisz ESC. Tylko skup się, bo będziesz miał tylko jedną szansę... Masz na decyzję 10 sekund. 9... 8... 7... 6... - kolejne cyfry uciekały przed oczami chłopca.

Eryk zawahał się przez moment. Może zawołać Adama. Może zobaczy coś, czego nie zrozumie, a może nawet nie zapamięta. Wtedy dwie pary oczu mogłyby się bardzo przydać. Ale komunikat był jasny, a i czas na decyzję krótki. To było przeznaczone tylko dla niego. Nie miał wątpliwości, że autor tak właśnie zaplanował. Miał to zobaczyć Eryk Mroczek – siedemnastoletni uczeń technikum samochodowego. Nikt inny! - Dobra, jedziemy - spojrzał odruchowo na swój zegarek i zdecydowanie wcisnął wskazany klawisz.

 

Czarny obraz monitora gwałtownie ożył. W jednej sekundzie rozbłysnął tysiącem barw i milionem punktów mknących z ogromną prędkością w stronę widza. Eryk odruchowo cofnął głowę - obraz był tak realistyczny. Po chwili ekran pozostał prawie pusty. Pojedyncze jasne punkty powoli poruszały się przed oczami chłopca. Początkowe ułożone bezładne zaczęły grupować się w coraz większe i liczniejsze skupiska. Następne dziesięć sekund trwało, aż z drobin uformowały się dwie kule. Po chwili rozbłysły żółtym światłem zalewającym cały ekran. W tym momencie w prawym górnym rogu pojawił się niewielki, pomarańczowy, prawie nie odróżniający się od tła napis „e9”. Chłopak spojrzał na sekundnik swojego zegarka. Pozostało już tylko kilkanaście sekund. Kule znikły. Zastąpił je obraz złożony z tysięcy punktów bezładnie rozrzuconych po całej powierzchni monitora. Były różnej wielkości. Niektóre się poruszały po niekreślonych trajektoriach. Katem oka Eryk spostrzegł, że „e9” zastąpione zostało teraz przez „e5”. W jednej chwili wszystkie punkty ruszyły w stronę jedynego widza tego dziwnego spektaklu. Jakby atakowały obserwatora mijając go o centymetry. - To przypomina podróż w przestrzeni kosmicznej z Odysei 2001 Kubrick’a - pomyślał. Nagle ruch zdecydowanie zwolnił tempa, stawał się coraz bardziej leniwy, a po chwili w środku ekranu pojawił się znajomy układ z dziewięcioma punktami i dziesiątym centralnym, zdecydowanie większym i jaśniejszym. Zbiór ten stawał się większy i większy. Po chwili na ekranie monitora postała tylko czwarta w kolejności kula zajmując prawie cały ekran. Teraz obraz powoli zaczynał blednąc. Po dwóch sekundach, tylko jeden element był jeszcze widoczny, choć bladł z każdą chwilą. Jeszcze moment i „0” znikło z prawego, górnego rogu ekranu. Nie umknęło to jednak uwadze chłopca.

„To by było na tyle” – informował komunikat na środku ekranu zakończony elektronicznym uśmiechem ;-). Chłopiec zerknął na sekundnik. Zostało jeszcze ze dwie sekundy. Szybko przeniósł wzrok z przegubu na monitor. Miał szczęście. W ostatniej chwili zdążył zauważyć znikające właśnie zdanie: „Jeszcze jedno. To zastępstwo mam w 3b”.

 

Eryk siedział teraz przed absolutnie czarnym ekranem. Sekundnik jego zegarka wskazywał upływ dokładnie 46 sekund.

-          I co, rozwiązałeś zagadkę? - usłyszał głos Adama za swoimi plecami, który wstał z miejsca i niosąc książkę do regału zatrzymał się przy swoim gościu.

-          Tak, tak... udało się. Widziałem przed chwilą bardzo fajną animację. Ciekawe czy zrobioną we flashu. Chcąc to sprawdzić chłopak klikną prawym przyciskiem myszy wywołując polecenie pokazania źródło strony. Po chwili obaj zobaczyli coś bardzo dziwnego. Zamiast normalnych znaczników HTML w oknie podglądu widniał tylko zaskakująco krótki ciąg znaków: „@XY@000111000@11011000110011000@”.

-          Nigdy nie widziałem tak napisanej strony WWW. Mogę zobaczyć działanie tego kodu – zainteresował się Adam.

Nie czekając na zgodę młodego przyjaciela sięgnął po myszkę i powędrował kursorem na górę ekranu, aby odruchowo zamknąć okno podglądu źródła.

-          Czekaj! Może zapiszemy ten kod – przeszkodził mu chłopiec.

-          Masz rację.

Pod nazwą „source.txt” właściwy plik znalazł się na twardym dysku komputera. Adam wysłał go też automatycznie na swoje skrzynkę mailową wciskając jakby od niechcenia jednocześnie klawisze F1 i F2. Nie powiedział chłopcu, że zwykł tak  zawsze robić z ważnymi plikami – przechowywać co najmniej w dwóch miejscach niezależnych od siebie.

-          No dobra, przeładujmy wreszcie tę stronę. Cóż to za dziwny adres? Nie łatwo go zapamiętać.

-          No chyba że ma się odpowiedni klucz – wtrącił Eryk, spoglądając na swoje obliczenia.

Chwila oczekiwania zakończył komunikat: „Strona nie znaleziona”.

-          Nabierasz mnie, prawda? To żart?

-          Coś ty? Przed chwilą wszystko działało. Przysięgam!

Adam zamyślił się. Wyglądało jakby się wahał przez chwilę.

-          Zaraz to sprawdzimy. Pozwól, że zajmę twoje miejsce.

To jak szybko gospodarz pracowni potrafił pisać na klawiaturze wprawiłoby w zakłopotanie nie jedną sekretarkę. Zdumiony Eryk usłyszał komentarz młodego naukowca.

-          Wsadziłem na główny serwer uniwersytetu, zaraz za centralnym firewallem, specjalny programik, który zapisuje wszystkie połączenia nawiązywane ze wszystkich komputerów uczelni. Coś w rodzaju prywatnego dziennika logów. Tak tylko, na mój własny użytek. Dzięki niemu mam wgląd w każde połączenie zrealizowane przez dowolny komputer naszej sieci. Bardzo to pomaga w walce z dowcipnisiami, próbującymi popisać się swoimi programistycznymi umiejętnościami.

-          Nie wiedziałem, że tak dobrze znasz się na tych sprawach. Jesteś przecież astrofizykiem – zainteresował się chłopiec.

Naukowiec nic nie odpowiedział stukając szybko w klawisze.

-          Mam! Tylko założę filtr. „Pokaż połączenia z ostatnich...” - spojrzał na zegar ścienny, była dokładnie 16.28 – „pięciu minut”.

Przed ich oczami pojawił się rzędy danych. Każdy wiersz oznaczał jedną wymianę pakietu informacji między dwoma komputerami. Było to najdokładniejsze zastawienie, jakie można było wymyślić: dokładny czas i długość połączenie, między jakimi maszynami, z jakiego protokołu korzystano, jakiego rodzaju dane przesłano. Ostatnim elementem każdego wiersza był szary kwadracik z czerwoną kropką na środku. Nie umknęło to uwadze Eryka, ale nie zapytał, co on oznacza - miał przecież ważniejsze rzeczy na głowie. W tabeli brakowało wyraźnie jednego wpisu. Linia odpowiadająca 16.26, 45 sekundzie i 31 setnej jej części była pusta. Nie było wątpliwości, sąsiednie wpisy dzieliła różnica niecałych dziesięciu sekund.

-     Cholerka! Wygląda jakby ktoś usunął jeden z wpisów. To przecież niemożliwe!

-          Jak to niemożliwe? Co to znaczy?

Adam myślał przez kilka sekund, po czym powiedział dziwnym głosem, w którym Eryk wyczuł nutkę strachu.

-          Nie wiem co przed chwilę widziałeś, ale pokazał ci to cholernie dobry programista. O niebo lepszy od wszystkich jakich znam. Nie wiem tylko dlaczego pozostawił tę pustą linie. Skoro skasował wszystkie szczegóły, mógł z powodzeniem usunąć także nią. Dlaczego zostawił jedyny ślad ingerencji w system? Widzę tylko dwie możliwości – skwitował chwilę zadumy Adam. Albo to zwykły błąd, przeoczenia albo... celowe działanie.

-          Tylko po co? – zapytał Eryk.

-          To jedyny dowód na to że mogłeś mówić prawdę. I... świadectwo jego umiejętności - dokończył myśli.

Po następnych kilku sekundach młody fizyk poprosił chłopca by opowiedział dokładnie, ze wszystkimi szczegółami, co przed chwilą widział.

Eryk powiedział przyjacielowi prawie wszystko. Prawie, bo pominął ostatni komunikat. Nie chciał tłumaczyć się, z czym wiąże się 3b. Nie ujawnił także dziwnych znaków pojawiających się w rogu ekranu. Czuł że nie były one przypadkowe. Skłamał wreszcie na pytanie skąd miał ten dziwny adres. Powiedział, że znalazł go na jednej z grup dyskusyjnych w formie zagadki. Nie był pewny czy Adam mu uwierzył. Zwłaszcza, że za nic nie potrafił sobie przypomnieć jak powtórnie do niej dotrzeć. Nie wspomniał także słowem o dziwnym znajomym z parku oraz o eksperymencie, do uczestnictwa w którym został dziś zaproszony. - Adam przecież o to nie pytał - tłumaczył się przed sobą samym. Interesowała go tylko animacja, prawda? - Eryk usprawiedliwiał się jak mógł. Sam chciał rozszyfrować tę zagadkę.

Przez całą drogę do domu Eryka intensywnie rozmyślał o zdarzeniach tego dnia. Kilka rzeczy było naprawdę dziwnych. Przede wszystkim kim jest Anglik i co to za eksperyment. Po drugie informatyczna biegłość jego przyjaciela. Dzisiaj Adam wydał mu się ekspertem od komputerów, choć nigdy nie wspominał o takich zainteresowaniach. Na koniec ta cała animacja. 45 sekund przeznaczonych tylko dla niego. Jaki był sens tego pokazu? - Zaraz!!! To przecież była krótka historia wszechświata - zauważył Eryk. Jasne! Najpierw wielki wybuch, potem formowanie się gwiazd i planet, lot przez kosmos i wreszcie Układ Słoneczny i Ziemia. Czyżby Anglik pokazał mi to, aby zasugerować astronomiczny charakter eksperymentu? Na informatyce?

Kiedy wchodził po schodach na czwarte piętro starej kamienicy, w której mieszkał wraz z mamą pomyślał, że musi się jakoś wymigać od jutrzejszego sprzątania i pójść na gościnną lekcję informatyki. Tylko jak to zrobić?

-          Cześć mamo. Co dziś na obiad? – Spytał zdejmując buty.

-          A co byś chciał? – odpowiedziała pytaniem na pytanie Dorota.

-          Coś dobrego! Może... naleśniki z pieczarkami i żółtym serem.

-          Pudło! Dziś są ruskie pierogi. Ale lubisz, prawda?

-          Pewnie! Kto by nie lubił twoich pierogów! Zaraz będę, tylko umyję ręce.

Kiedy po kilku minutach oboje siedzieli przed dużymi talerzami wypełnionymi po brzegi najlepszymi ruskimi pierogami na świecie, Eryk zaczął niepewnie.

-          Wiesz, chciałbym cię o coś prosić. Mógłbym przyjść jutro później niż się umawialiśmy. Tylko godzinę później. Proszę.

-          Ależ Eryku – powiedziała Dorota marszcząc brwi. Przecież się umawialiśmy. Wiesz jak tego nie lubię...

-          Tak wiem, ale.... - Chłopiec zastanowił się przez moment. - Może skłamać, będzie łatwiej - pomyślał. Kontynuował jednak zgodnie z prawdą - Ale zostałem zaproszony na lekcje informatyki do pobliskiego liceum. No wiesz... tego po drugiej stronie skwerku. No i... bardzo chciałabym pójść.

-          Zaproszony? – spytała zdziwiona Dorota - Przez kogo?

-          Informatyk z Szymborskiej mnie dziś zaczepił.

-          Nie wiedziałam, że znasz pedagogów z tej szkoły.

-          Ja nie, to raczej on mnie zna. Nawet nie wiem skąd. Może widział mnie na jakimś odczycie na uniwerku. Albo w instytucie. Nie mam pojęcia i dlatego tym bardziej chciałbym pójść.

-          Masz szczęście – zobaczył wreszcie powstrzymywany od dłuższego czasu uśmiech mamy. - Dzwoniła Ilona. Musi wyjechać służbowo do Wrocławia, a Kasia jest strasznie przeziębiona. Podobno na prawie czterdzieści stopni gorączki.

-          A więc?

-          Spotkanie przełożone o co najmniej tydzień. Masz jutro wolne.

-          Huraaaa!

Eryk obudził się pół godziny wcześniej niż zwykle. Nie próbował jednak zasnąć jak robił zawsze w podobnej sytuacji kiedy mógł przytulić się do poduszki i jeszcze chwilkę podrzemać. Momentalnie jego umysł przestawił się na szybsze obroty. Natychmiast uświadomił sobie, że wczorajsze zdarzenia nie były wcale snem. Że wszystko, co pamiętał tak dokładnie zdarzyło się naprawdę. Po wczorajszych, wieczornych przemyśleniach ten wtorek nie wydał mu się wcale, aż tak dziwny, jak myślał jeszcze kilka godzin wcześniej. Wszystko dawało się przecież racjonalnie wytłumaczyć. I to skąd Anglik mógł wiedzieć o zainteresowaniach chłopca i jego wizytach w instytucie. I informatyczna biegłość Adama. Przecież komputery to teraz podstawa praktycznie we wszystkich dziedzinach. W fizyce, a zwłaszcza astrofizyce nic bez nich nie można zdziałać. Tylko jedna wątpliwość nie dawała mu spokoju. Czy spotkanie na skwerku było przypadkowe, czy zaaranżowane? Chłopiec wybrał pierwszą możliwość. No bo niby jak ktokolwiek mógł wpłynąć na to, aby znalazł się na swojej ławeczce właśnie wtedy? Pokrzepiony nieco tymi przemyśleniami postanowił wreszcie wstać z łóżka. Nigdy jeszcze nie oczekiwał tak bardzo jakiejkolwiek lekcji. Nawet informatyki, przedmiotu który bardzo lubił i z którego był najlepszy w swojej szkole. - No dobra, trzeba to zbadać - powiedział do siebie i odrzucił kołdrę zdecydowanym ruchem. Jeszcze dwanaście minut luzu. - A może to dziś będzie ten wielki dzień kiedy zacznę się gimnastykować – pomyślał. I jak pomyślał, tak zrobił.


Grota

 

Kiedy otworzył oczy nie od razu zdał sobie sprawę gdzie jest. Skulony, nie był większy od głazu, do którego przywarł. Dłuższą chwilę przypomniał sobie, co wydarzyło się poprzedniego wieczora. - No tak! Tropiłem UFO! No chyba że to nie byli kosmici tylko tajne próby jakiegoś nowego statku powietrznego – przyszła mu na myśl całkiem rozsądna alternatywa. Przypomniał sobie jak znalazł wczoraj w skale wyłom i po omacku dotykając w ciemności ścian zrobił kilka kroków w głąb. Teraz mógł to wreszcie zobaczyć. Spostrzegł, że miejsce w którym się znajduje to wąski chodnik, może starej, opuszczonej kopalni. Panował półmrok, było dość chłodno. Nie wiedział która była godzina. Ocenił, że musiało minąć co najmniej osiem, dziesięć godzin od chwili, gdy nieopatrznie opuścił swój obóz. I że jest już poranek. A może nawet południe. Nie był pewny czy słabe światło pochodziło od słońca, ale przyjął że tak właśnie musi być. No bo jak nie ze Słońca, to niby z czego? Na prawo korytarz kończył się za kilkanaście metrów wyjściem prosto w jasność dnia, w przeciwna stronę biegł w nieznane. Mrok szczelnie skrywał jego koniec. Chłopiec nie wiedział, czy chodnik jest ślepy, czy prowadzi do jakiejś groty czy jaskini. Już miał wstać i wyjść gdy uświadomił sobie, że kamień który użyczył mu schronienia ma kształt regularnej kuli. Przesunął badawczo dłonią po jego powierzchni. W kamieniu było coś niezwykłego. Zrobiony był z jakiegoś dziwnego minerału. - Nie przypominam sobie, abym widział wcześniej coś podobnego – przyszło mu przez myśl. - Odsunął się na kilkadziesiąt centymetrów podekscytowany. Nie było wątpliwości. Klęczał przed przedmiotem, który nie powstał naturalnie. Ale kto go zrobił i po co tutaj ukrył? - Ciekawe czy uda mi się wytoczyć ją z groty. W pełnym świetle będę mógł ją dokładnie obejrzeć - pomyślał. - Może znajdę jakieś starożytne napisy. To mógłby być ten prehistoryczny lud, którego śladów poszukuje dziadek. - Zagadkowe znalezisko odwróciło uwagę Filipa od tego, że jest małym chłopcem chwilowo zagubionym w afrykańskim buszu. Obudził się w nim instynkt odkrywcy podróżnika. - Dziadek na pewno będzie ze mnie dumny.

 

Naparł zdecydowanie na tajemniczy kamień. Niestety, kula ani drgnęła. Druga próba, plecami, także na nic się zdała. Na oko miała średnicę około 60-70 cm, nie mogła być wiec bardzo ciężka. A nawet jeśli była, to idealnie kulisty kształt powinien ułatwić obudzenie jej ze spoczynku. Młodzieniec postanowił pójść po rozum do głowy i użyć narzędzia. – Dzwignia – pomyślał - to musi zadziałać. - Ominął przeszkodzę i wyszedł pochylony z korytarza. Poszukiwanie mocnej gałęzi zajęło mu kilka minut. Przy okazji poznał najbliższe otoczenie chodnika. Afrykański busz w pagórkowatym terenie prawie wszędzie wygląda tak samo. Prawie! To miejsce wyróżniała niezauważalna dla przeciętnego obserwatora symetryczność położenia trzech najbliższych pagórków. Każdy geodeta, nie bez ogromnego zdziwienia zresztą, stwierdziłby przy pomocy swoich mądrych przyrządów, że odległości od wejścia tunelu do osi owych trzech wzniesień - choć było to ponad dwieście metrów - były identyczne. Takie same z dokładnością do najmniejszej działki odległościomierza. Co ciekawsze leżały one dokładnie w wierzchołkach trójkąta równobocznego, którego środkiem było wyjście z chodnika.

Chłopiec umknął jeszcze jeden drobny szczegół. Nie zauważył lwa, który wylegiwał się na rozgrzanej słońcem skale około stu metrów od miejsca, w którym zakończył sukcesem poszukiwania mocnego konara. Drapieżnik na widok chłopca podniósł łeb i poruszył dużymi nozdrzami. Gdy uradowany znaleziskiem Filip odwrócił się by wrócić do chodnika, zwierz podniósł się i wolno podążył leniwym krokiem za swoim nieoczekiwanym porannym gościem. Mały chłopiec był zdecydowanie łatwiejszą zdobyczą niż antylopa.                           

 

Filip wrócił do znaleziska i pochylił się by wsunąć jak najlepiej przyniesiony solidny konar. Gdy przetarł butem podłoże by oczyścić miejsce podparcia drąga z piachu, kamieni i szczątków roślin, jego oczom ukazało się coś na kształt koryta. Na jednym jego końcu czekała na swego odkrywcę tajemnicza kula, drugi skrywała ciemności niezbadanej części chodnika. - Przypominało trochę tor do kręgli - powiedział do siebie Filip. - Jakby ktoś grał w kręgle, których bieg ogranicza długość przygotowanego dla nich toru. Zdumiewające! - Bez chwili wahania delikatnie popchnął znalezisko w stronę wnętrza chodnika. Przeczucie go nie zawiodło. Kula przesunęła się o dobre półtora metra po naporze nie najmocniejszych przecież ramion. Popchnął wiec ja dalej i dalej. Dziwne było jak łatwo kamienna kula toczyła się po przygotowanej specjalnie dla niej powierzchni. Nie przeszkadzały jej nawet drobne przeszkody leżące na ziemi, których chłopiec nie usuwał. Drobne kamienie jakby zagłębiały się w jej wnętrzu zupełnie nie przeszkadzając jej ruchowi - Jak to możliwe – myślał. Spróbował podnieść znalezisko. Choćby o milimetr unieść je ku górze. Bezskutecznie. Było to bardzo dziwne. Kamienia nie można było podnieść, choć dawał się toczyć z taka łatwością.

Po kilku metrach młodzieniec i zagadkowy kamień byli już bardzo słabo widoczni. Całkiem sprawnie w poruszali się w głąb chodnika. Nie przeszkadzało to jednak dokładnie obserwować jego poczynania dwóm wielkim brązowym ślepią, należącym do króla zwierząt. Lwa, którego terytorium zostało przed kilkoma minutami bezczelnie naruszone. Wielka grzywa ocierając się o skały nie wydała żadnego dźwięku, najcichszego nawet szmeru. Chłopiec nie miał żadnej szansy zorientować się, w jakim niebezpieczeństwie się znalazł. Głowa drapieżnika zaglądającego do chodnika jeszcze bardziej zmniejszyła ilość światła wpadającego do jego wnętrza. Zwierz jednak tylko zaglądał do korytarza. Wahał się przed wejściem w nieznane miejsce.

Po kilkunastu metrach Filip nie widział prawie nic. Światło słoneczne miało nikłe szanse, aby tu dotrzeć zwłaszcza, że chodnik już dwukrotnie zmieniał kierunek skręcając łagodnie w lewo. I nagle coś zajaśniało po lewej stronie. Była to bardzo blada niebieska poświata. Chłopiec nie miał wyjścia, musiał podążyć w jej kierunku. Tam wiódł tor jego kręgli. Pokonanie następnych kilku metrów uzmysłowiło mu, że korytarz jest coraz ciaśniejszy. Że zwęża się niczym trąbka. W kilkanaście sekund później musiał posuwać się już na kolanach mocno skulony popychając swe znalezisko przed sobą. Pomimo, że źródło niebieskiego światła było coraz bliżej, chłopiec znów widział coraz mniej. Kula coraz skuteczniej osłaniała świecący element. I kiedy zapanował całkowity mrok chłopiec poczuł, że kula oparła się o coś. Albo to był koniec chodnika, albo średnica jego dalszej części była zbyt mała, aby kula dała się przepchnąć dalej. – Kurcze – powiedział głośno. - Tyle wysiłku na nic. - Filip nie za bardzo wiedział co dalej począć. Nie było możliwości by cofnąć kulę o kilka metrów i spróbować zajrzeć przez nią do dalszej części korytarza. Chodnik po prostu był zbyt wąski na taki manewr. Chłopiec musiałby cofnąć się dobre kilkanaście, a może i kilkadziesiąt metrów by zamienić się z kulą miejscami. - No dobra, nie ma innej rady – powiedział głośno rekapitulując sytuację. – I pociągnął kamienną kulę w swoją stronę. Ale ta... nawet nie drgnęła!!!  - Co jest, do diabła! - Wysiłki chłopca na nic się zdały. Pomimo kilku prób kuli nie dała się cofnąć nawet o milimetr. Wyglądało na to, że jej droga może się odbyć tylko w jednym kierunku. W głąb ziemi.

            - Musi być w tym jakiś sekret – pomyślał Filip i zaczął dokładnie obmacywać kulę. I już po chwili zauważył, że powierzchnia jego dziwnego znaleziska jest pokryta malutkimi bruzdami wyczuwalnymi pod palcami. Odkrył, że układają się one w dziwny wzór. Był on o tyle dziwny, co bardzo zwyczajny. Rowki przypominały południki i równoleżniki na globusie. Nie było wątpliwości. Czy kula była czymś w rodzaju modelu? Czyżby Ziemi? Nagła myśl zaświtała w głowie małego odkrywcy. Chłopiec odwrócił kulę, tak że jej równik znalazł się dokładnie poziomo w stosunku do podłoża. – No, spróbujmy teraz. - Ale kamień dalej nie dawał się posunąć. Chłopiec w całkowitej ciemności przekręcił swoje znalezisko dokładnie o dziewięćdziesiąt stopni. Spróbował popchnąć jeszcze raz. Bezskutecznie. - Kurcze – jeśli to ma mieć jakiś sens, to musi być jakieś szczególne położenie kuli, które umożliwi pokonanie tego przewężania. - Coś podpowiadało chłopcu, że to nie może być przypadek i że tak to właśnie musi być. Że to rodzaj zamka czy szyfru zostawionego przez właściciela dalszej części tunelu. Tylko jaka jest ta właściwa pozycja? I wtedy chłopiec przypomniał sobie atlas geograficzny, który dostał od dziadka na ostatnie urodziny. Była tam część poświęcona planetom Układu Słonecznego. - Oś Ziemi jest odchylona od pionu pod kątem mniej więcej dwudziestu trzech stopni, w lewo – przypomniał sobie. Oszacował więc kąt i obrócił kamień. Po chwili popchnął swoje znalezisko zdecydowanym ruchem. I... stało się! Kula powędrowała kilka centymetrów dalej. W tym też momencie Filip poczuł delikatne szarpnięcie. On sam, kamień który cały czas dotykał dłońmi oraz część chodnika gdzie utkną, zaczęli się gdzieś przemieszczać.

Kilkadziesiąt minut później król zwierząt opuścił tunelu do którego odważył się jednak wejść w poszukiwaniu łatwej zdobyczy. Polowanie mu się dziś jednak nie udało. Nie rozumiał, co stało się z jego zwierzyną, której zapachu już od dawna nie czuł. Ulotniła się niczym kamfora.


Ciuciubabka

 

Eryk wybiegł z klasy jako pierwszy przepychając się przed wszystkimi, co wprawiło w osłupienie zarówno jego kolegów jak i wychowawczynie. Był uważany za bardzo statecznego młodzieńca i nigdy wcześniej tak nie robił. Pech chciał, że zderzył się w drzwiach z zastępczynią dyrektora szkoły. Nie miał jednak czasu na dyskusję. Rzucił tylko zdawkowe „bardzo przepraszam” i pognał dalej. Jego lekcja, z uwagi na inne długości przerw, skończyła się o 13.25 czyli dokładnie wtedy, kiedy zaczynała się informatyka w 3b w sąsiednim ogólniaku. Pokonanie dystansu dzielącego wejścia obu szkół zajęło mu biegiem kilkadziesiąt sekund. Kiedy znalazł się wreszcie w upragnionym gmachu od razu pobiegł się na drugie piętro. Coś podpowiadał mu, że sala 22 będzie właśnie na drugiej kondygnacji. Nie mylił się. Pracownia informatyki była ostatnią salą po prawej stronie korytarza, na którym nie spotkał żywego ducha. Kiedy dopadł do drzwi oznaczonej numerem 22 spojrzał na zegarek. - Prawie pięć minut spóźnienia. Nieźle, nie ma co - pomyślał. Jak szpieg przyłożył delikatnie ucho do białego blatu by posłuchać o czym mówi nauczyciel. Kilkusekundowe podsłuchiwanie nie dało jednak nic. Zupełna cisza. Nie usłyszał żadnego, najcichszego nawet szmeru. - Czyżby sala 22 była pusta? – przyszło mu na myśl. - Trzeba sprawdzić, nie ma innej rady. - Wziął dwa głębokie wdechy i zapukał niepewnie.

- Proszę wejść - usłyszał zdecydowana odpowiedź.

Kiedy uchylił drzwi i nieśmiało zajrzał do środka, zrobiło mu się gorąco. To nie był znajomy, a właściwie nieznajomy Anglik ze skwerku. Przy biurku zobaczył szczupła, dość wysoką, trzydziestokilkuletnią kobietę w okularach w białych oprawkach uczesaną w kok. - Trochę podobna do Marii Skłodowskiej z czasów młodości - pomyślał. Głośno przemówił jednak innymi słowy:

- Eee... przepraszam, czy to lekcja informatyki? Informatyki w 3b - zapytał niepewnie nie mając czasu rozejrzeć się w poszukiwaniach znajomych twarzy.

-          Nie. To angielski.

-          A gdzie informatyka?

- Podobno na boisku. Informatyk tak właśnie powiedział - Idziemy na boisko.

- Dziękuję - odpowiedział chłopiec, delikatnie zamknął drzwi i ruszył pędem w dalszą drogę. Sytuacja nie wyglądała dobrze. Jego nieznaczne spóźnienie na pewno się powiększy. Pytanie tylko o ile. - Ciekawe, jak się wychodzi na to boisko? To musi być chyba z drugiej strony wejścia? Spróbuje schodami w dół, potem na środek korytarza i w lewo – mózg Eryka działał bardzo sprawnie. Niestety, gdy dotarł do drzwi wiodących wprost na zewnątrz, nie ustąpiły one pod naporem chłopca. Krótkotrwałe szarpanie przerwało nadejście starszego mężczyzny.

-          Zostaw w spokoju te drzwi! Odbiło ci? – rzucił groźnie woźny.

-          Przepraszam ale spieszę się na lekcję.

-          Co spóźniliśmy się ma WF, gamoniu?

-          Pan też na gimnastykę? – już chciał zażartować Eryk, ale spytał krótko - którędy na boisko?

-          Kiedy wreszcie sobie wbijecie do tych pustych głów, że chwilowo korzystamy z wyjścia awaryjnego, tego koło szatni dla dziewcząt? – I wskazał ręką kierunek.

-          Dzięki za przypomnienie! – rzucił chłopiec i zniknął natychmiast za załamaniem ściany.

 

Gdy wreszcie uradowany znalazł się na świeżym powietrzu, zwątpił, że uda mu się wykorzystać wczorajsze zaproszenie na lekcję informatyki. Przed sobą miał boisko sportowe z polem do koszykówki i bieżnią wokół, które okupowała grupa nastolatków ubranych w dresy. Jedyna starsza osoba w niebieskim stroju był nauczyciel prowadzący rozgrzewkę. W żadnym szczególe nie przypominał Anglika z parku. Był sporo starszy, bardziej tęgi i prawie łysy. Rzut oka w lewo, a potem w prawo nie pozostawiały chłopcu złudzeń. – To nie oni. Nigdy ich chyba nie znajdę. – Eryk spojrzał na zegarek. Grymas porażki wykrzywił mu twarz. Do końca uciekającej lekcji informatyki pozostało niewiele ponad pół godziny.

-          Hej mały! - zawołał prowadzący widząc przybysza przyglądającego się ćwiczącym. – Na co jaśnie pan czeka? Przebieraj się i biegusiem na boisko. A za każde trzy minuty spóźnienia masz jedno okrążenie ekstra.

-          Ale ja nie na WF, szukam informatyki. 3b.

-          Aaa... jeśli tak, to szoruj na mała sale gimnastyczną. Pogoda pozwoliła nam ćwiczyć dziś na boisku. A oni są właśnie tam.

Eryk znalazł się ponownie w murach szkoły. Szczęście mu sprzyjało, bo zaraz dopadł znajomego woźnego.

-          Eee... mała gimnastyczna? – spytał najszybciej jak potrafił.

-          Tamte drzwi – rozwiązał jego problem starszy mężczyzna podnosząc brwi ze zdziwienia.

 

Kiedy Eryk ostrożnie otworzył prawe skrzydło podwójnych drzwi małej sali do wychowania fizycznego zobaczył wreszcie nieznajomego z parku. Siedział po turecku pod tablicą do koszykówki trzymając ma kolanach otwarty dziennik 3b. Był teraz w szarej marynarce, dżinsach i niebieskiej koszuli bez krawata. Gdzieś posiał swój staroświecki parasol i zabawny kapelusik. Za to na wyciągnięcie ręki miał na podłodze czarną aktówkę z której wystawały jakieś papiery. Klasa siedziała w dwóch rzędach tworzących półokręgi. Wewnętrzny, o dziwo, stanowili chłopcy, ten dalej od nauczyciela – dziewczyny. Wzrok Eryka spotkała się ze spojrzeniem nieznajomego z parku już po sekundzie.

-          Wreszcie – powiedział donośnie Anglik. - Nasz gość raczył się zjawić – rzucił szorstko. Zapraszamy bliżej, nie ma co się bać. W 3b nie ma kanibali. Przynajmniej na razie – powiedział prowadzący uwidaczniając nieskazitelnie białe zęby w rozbrajającym uśmiechu.

Na te słowa wszystkie głowy zwróciły się w stronę Eryka. Chłopiec czuł się bardzo niezręcznie krocząc przez salę obserwowany z uwagą i zdziwieniem przez kilkanaście par oczu. Była wśród niech i Kasia. Ale nie miał odwagi na nią spojrzeć.

-          Przepraszam, miałem problemy ze znalezieniem sali - powiedział usprawiedliwiająco siadając po turecku na podłodze nieco z boku rzędu z chłopcami.

-          Nie tłumacz się - usłyszał. - Nikt od ciebie tego nie wymaga. Zresztą spóźniłeś się tylko - tu prowadzący spojrzał na zegarek - dziewięć i pół minuty. To całkiem niezły czas, jak na te okoliczności – powiedział już przyjacielskim tonem znajomy z parku.

Kiedy nowoprzybyły usadowił się tak jak wszyscy na podłodze informatyk powiedział:

-          No wiec... wszystkich uczniów 3b już znam. Fajnie. Zanim powiem parę słów o sobie, pozwólcie, że przedstawię wam mojego gościa. Bo tak to trzeba chyba nazwać. Panie i panowie, Eryk Mroczek – uczeń pobliskiego technikum. Powiedź Eryku coś o sobie – zachęcająco zagaił Anglik.

-          Ale co? Nie wiem co pana interesuje – odparł nieco speszony chłopiec.

-          Przedstaw się tak, jak sam byś chciał, aby przedstawił ci się nowy uczeń gdybyś siedział na moim miejscu.

Eee... - Eryk zawahał się przez chwilę. Zwykle w takich przypadkach, do imienia i nazwiska dorzuca się wiek, ulubiony szkolny przedmiot, największe szkolne osiągnięcie - jeśli jest się czym pochwalić, kilka słów o rodzinie i swoich zainteresowaniach. Ale dziś nauczyciel dał mu przecież zupełnie wolną rękę.

-          Mam na imię Eryk – zaczął niepewnie. - Uwielbiam czytać wylegując się na leżaku przed leśniczówką mojego dziadka na Mazurach. Kocham ptaki, moja mamę Dorotę i astronomię. No i oczywiści fizykę też - dodał po chwili. I chciałbym zostać wynalazcą albo... podróżnikiem. A najchętniej i jednym i drugim. No i jeszcze kosmonautą. Tak! Najbardziej jednak kosmonautą i... odkrywać nowe światy. No i najbardziej lubię lody cytrynowe i kolor żółty. A właściwie ciemnożółty, taki... prawie przechodzący w pomarańczowy. Taki jaki ma słońce gdy zachodzi w letni dzień nad morzem - zakończył swoją wypowiedź wyraźnie rozmarzony, jakby wspominał ostatnie wakacje.

-          Brawo! Co za krótka acz interesująca prezentacja - pochwalił chłopca prowadzący. Gdyby częściej młodzi ludzie wkładali więcej inwencji chociażby przy okazji takiego przedstawienia się, nudziarstwa byłoby zdecydowanie mniej, za to fajnej młodzieży znacznie więcej – skwitował trochę filozoficznie prezentację swojego gościa. - No dobrze. Lista obecności sprawdzona – wszyscy jesteście, to dobrze, pora wiec na kilka słów wyjaśnienia. Nazywam się Robert Smith. Chodź to nazwisko angielskie, moje korzenie sięgają południowej Polski. Stąd ten mój nie najgorszy akcent, przynajmniej mam taką nadzieję - powiedział nauczyciel znów pokazując zęby w uśmiechu. Jak wiecie wasz informatyk, pan Kowalski musiał wyjechać w ważnych sprawach rodzinnych na kilka dni i... niestety zdołałem sobie załatwić u was zastępstwo, dzisiaj i na następną lekcję za tydzień. Zdaję sobie sprawę że jak dotąd nie cieszą was te wiadomości, bo spodziewaliście się mieć wolne, ale... Na waszym miejscu bym się jednak nie martwił. Bo choć mam prawo stawiać oceny jak każdy nauczyciel, nie zamierzam wcale tego robić. Co więcej, jeśli ktoś nie chce nie musi uczestniczyć w moich zajęciach i może wyjść w tej właśnie chwili.

Na te słowa powstało pewne poruszenie wśród słuchającej tych wywodów klasy. Kilka osób zaczęło szeptać między sobą, najwyraźniej się naradzając.

-          Mówi pan poważnie? Możemy sobie pójść bez żadnych konsekwencji? – spytał najodważniejszy

-          Oczywiście. Droga wolna.

Na efekt takich słów nie trzeba było długo czekać. Czterech młodzieńców ubranych w czarne skóry i glany jak jeden mąż – czyżby oglądali ten sam żurnal mody - wstało nadspodziewanie sprawnie. Po chwili podniosły się jeszcze dwie szczupłe dziewczyny w dżinsowych kurtkach. Dryblas o włosach jak marchewka w czarnym swetrze także wydawał się tylko na to czekać. Kilka osób jeszcze się wahało, ale nie wyglądało na to żeby mieli zostać. Eryk z napięciem patrzył na Kasia. Czy ona także dołączy do rejterujących? Chłopak zdał sobie sprawę jak bardzo zależy mu na tym żeby została. Bez niej zapowiadany eksperyment naukowy, czymkolwiek by był, nie będzie już taki... nieodparcie pociągający. I tak się właśnie stało. - Została! – Uff – odetchnął w myślach Eryk. Siedziała dzielnie obserwując z zainteresowaniem kolegów i koleżanki. Po chwili grupa zdecydowanych wyjść była już kompletna.

-          Jeśli więc pan pozwoli, to nie będziemy dłużej przeszkadzać – powiedział rudzielec. I jako pierwszy, nie czekając na przyzwolenie, zrobił krok w kierunku drzwi.

-          Pozwalam... chociaż – dodał natychmiast Anglik. - Bardzo będę zachęcał abyście jednak zostali. Bo powiem wam w zaufaniu, że nie wydaje mi się, abyście mieli w życiu druga taką szansę.

-          Szansę na co? – przemówiła teraz dziewczyna w dżinsowej kurtce.

-          Szansę na... na... dowiedzenie się czegoś o sobie i innych. Na zastanowienie się nad pewnymi sprawami, które zwykle uciekają ludziom współczesnym. Na przeżycie pewnego rodzaju przygody. A dla niektórych może nawet czegoś więcej. Aha! Bo chyba wam jeszcze nie powiedziałem, że jestem tu by wam zaproponować udział w pewnym eksperymencie naukowym.

-          To jakiś bełkot. Może jaśniej? – wtrąciła druga dżinsowa.

-          Jaśniej nie mogę. To kwesta zaufania. Czyż ja nie wyglądam na faceta, który wzbudza zaufanie? Kurcze, to po kiego te ciuchy z Londynu i aktówka wartości przewyższającej roczne kieszonkowe wszystkich was razem wziętych – odpowiedział Anglik wskazując czarny przedmiot na podłodze i puścił oko do Eryka.

-          Chyba pan nie wie co mówi – zripostował rudzielec. Wie pan ile mam przy sobie gotówki?

-          A czy nie uważasz że korzystanie z zasobów ojca, to nie zupełnie to samo co własne, zarobione pieniądze? – odparł informatyk. - Dobra, dobra, nie będziemy przecież ujawniać ile masz. To poufne dane. Zostańcie. Proszę was, nie wychodźcie.

-          Rebiata paszli! – padło w odpowiedzi i już po kilku sekundach zaskrzypiała klamka.

-          Ostatni argument – zatrzymał ich w ostatniej chwili Anglik. – Pomyślcie przez moment, co macie do stracenia, a co do zyskania. Tylko tyle.

O dziwo, słowa te zadziałały! Po chwili namysłu, który już nie był konsultacją grupową, bo każdy rozważał kwestię w swojej łepetynie, poszczególni uczniowie zaczęli wracać i zajmować swoje miejsca na podłodze. Po chwili na placu boju pozostał tylko największy twardziel – rudowłosy dryblas.

-          Wygląda na to że nie przekonałem tylko ciebie.

-          Ja nie zmieniam zdania tak szybko jak inni.

-          Wiem, wiem... twardym trzeba być Stefan, nie miętkim – zażartował Anglik. I zaraz dodał - A może się założysz, że za chwile jednak zmienisz zdanie, co? Zakład?

-          Niby jak pan to zrobi?

-          Przy pomocy zakładu, jak nie trudno się domyśleć.

-          To znaczy?

-          Z czego na WF jesteś najlepszy?

-          A jak pan myśli? Przecie że z koszykówki.

-          No to co powiesz na taki oto układ. Sprawdźmy ile każdy z nas rzuci punktów mając do dyspozycji dwanaście rzutów. Albo nie, trzynaście – to taka fajna liczba. Jeśli ja wygram – zostajesz dziś i będziesz za tydzień choćbyś miał 40 stopni gorączki. Jeśli ty – wychodzisz stąd tak jak chciałeś ale postawię Ci szóstkę z informatyki i... dorzucę jeszcze moja aktówkę. Oczywiście po wyjęciu z niej wszystkich papierów – uśmiechnął się prowadzący.

-          Szóstka by się przydała, ale po cholerę mi ta aktówka? Mogę sobie kupić lepszą w najbliższym papierniczym – podsumował propozycję młodzieniec.

-          Wątpię byś znalazł tak dobrze zaopatrzony sklep. Bo tak się składa, że jest ona również końcówką systemu wideokonferencji w systemie telefonii satelitarnej. No wiesz... taka lepsza komórka, dwie kamery plus projektor, ekran dotykowy... takie tam współczesne bajery. Całość warte ładnych parę tysięcy dolarów, gwarantuje. A może i więcej – zagadkowo odrzekł przybysz zza Morza Północnego.

-          Amerykańskich? – spytał żartobliwie chłopak, bo chyba podpasowała mu taka propozycja.

-          Nie, kolumbijskich – odpowiedział Anglik. - No to rozumiem, że umowa stoi, tak? Ale sorry zapomniałem o jednym małym szczególe. Rzucać będziemy dopiero pod koniec lekcji, dobrze?

-          Przegina pan! To znaczy że musze jednak zostać, tak?

-          Na to wyszło. Ale obiecuję, że to jedyny kruczek w naszej umowie. Zresztą zostało tylko kilkanaście minut...

-          Dobra! Trzymam pana za słowo. Wszyscy słyszeli – przypieczętował groźbą umowę uczeń 3b.

-          No dobrze, to ten problem mamy już z głowy. A teraz – dodał Anglik po chwili - chciałabym prosić, aby każde z was poświęciło kilka minut na wypełnienie nieskomplikowanej ankiety. I sięgnął do leżącej obok czarnej aktówki wartej podobno grubą kasę i wyjął plik kartek A4. - Proszę o rozdanie - powiedział podając testy pierwszemu chłopcu po prawej stronie. – No to zostawiam was na kwadrans. Mam nadzieję, że nie będę wam za bardzo przeszkadzał swoim zachowaniem. Tylko proszę potraktujcie odpowiedzi poważnie. Bo przebieg eksperymentu będzie od nich w pewien sposób uzależniony. Ja idę potrenować przez pojedynkiem. Może jest jeszcze czas na nadrobienie zaległości – powiedział podnosząc się z podłogi.

 

Po chwili cała klasa podpisywała test, a dziwny nauczyciel wziąwszy z magazynku piłkę do koszykówki udał się pod przeciwległą tablicę i zaczął ćwiczyć rzuty osobiste. Eryk odprowadził nauczyciela wzrokiem i przez moment obserwował jego wysiłki. - Oj, słabo mu idzie. Musiał chodzić WF wiele lat temu - pomyślał. – Może się już pożegnać ze swoja czarną teczką. Ciekawa czy mówił prawdę o jej wartości czy tylko chciał za wszelka cenę by nikt nie opuścił sali? - I nie szukając odpowiedzi zajął się rozwiązaniem testu. Po wpisaniu kilku danych o sobie, zabrał się za część główną. Pytania nie były trudne. Ale chłopiec od razu zaczął się zastanawiać się nad sensem całości. Czemu to miało służyć? Czyżby Anglik potrzebował profilu psychologicznego każdego z uczestników? Kilka pytań było naprawdę intrygujących. „Najdalsze miejsce na ziemi dotknięte twoją stopą. Gdybyś mógł uratować jeden ginący na ziemi gatunek, co nim by było? Na co przeznaczyłbyś niespodziewanie odziedziczone 250 milionów dolarów? Czego lub kogo najbardziej się boisz? Ulubiony bohater literacki - uzasadnij wybór. Najmilsze wspomnienie z dzieciństwa” - te najbardziej spodobały się Erykowi. Wypełniając test kilkakrotnie przenosił wzrok, niby mimochodem, na Kasię, która pilnie wypełniała swoją ankietę. W pewnej chwili dziewczyna zauważyła to i spojrzała wprost w oczy młodzieńca. Eryk zamyślony nad jednym z pytań dopiero po chwili zdał sobie z tego sprawę. Zawstydzony spuścił wzrok na dół. Ale po chwili znów spojrzą na dziewczynę. Ta cały czas patrzyła i uśmiechała się. I było to najpiękniejszy uśmiech jaki widział w życiu. Ten sam, który pamiętał sprzed gwiazdki z przygody z rozsypanymi książkami. Tylko wtedy dziewczyna była solidnie okutana i uśmiechała się spod czapki uszatki. Teraz Eryk widział ja w pełnej krasie. Fikuśna grzywka i dwa splecione warkocze zakończone czerwonymi gumkami bardzo spodobały się Erykowi. Zrobiło mu się gorąco. Poczuł zalewający go rumieniec. Jednak tym razem nie stchórzył. Odwzajemnił uśmiech i dopiero kilku sekundach, które wydały mu się wiecznością, wrócił do testu. I już wiedział, że nigdy nie zapomnij tej chwili. I był niewypowiedzianie wdzięczny Anglikowi, że zaprosił go na tę lekcję informatyki. Czuł się jego dłużnikiem i postanowił pomóc mu w eksperymencie, o którym tak naprawdę nie wiedział jeszcze nic.

 

Kiedy Anglik wykonał ostatni rzut osobisty za trzy punkty zakończony odbiciem piłki od obręczy wszyscy już od dobry kilku minut przyglądali się jego poczynaniom. Widząc to prowadzący powrócił wolnym krokiem na swoje miejsce i siadając wykonał kilka głębokich oddechów.

- Uff... z moja kondycją słabiutko, dawno nie ćwiczyłem. Coś marnie widzę ten pojedynek. No dobrze poproszę teraz wasze odpowiedzi. – I czekając aż wszystkie kartki spłyną do niego przetarł okulary papierową chusteczką, po czym wytarł nią czoło. – Oooo... zostało tylko pięć minut lekcji – powiedział niby zaskoczony. – Przepraszam Cię Mateuszu, bo chyba tak masz na imię, prawda – zwrócił się do swojego przeciwnika. – Musimy poświęcić przerwę na nasze zmagania. Mam nadzieję ze mi to wybaczysz – i nie czekając na odpowiedz młodzieńca, którego usta już otwierały się by coś powiedzieć, kontynuował. - No, pora kończyć. A teraz praca domowa. Ponieważ uczestnictwo w eksperymencie, o którym wspomniałem uważam za spore wyróżnienie, musicie troszkę na to zapracować. Czyli... odrobić pracę domową. – Jak zauważył Eryk klasa słuchała w skupieniu. Widocznie ich także zaintrygowały pytania z ankiety i cała ta niecodzienna lekcja. - A więc... bardzo proszę przygotujcie się na za tydzień na dyskusję na temat „Najdonioślejszy wynalazek lub odkrycie w historii ludzkości za wyjątkiem koła”. Nie musicie nic pisać, a nawet czytać. Wystarczy że się zastanowicie. Tylko oczekuję, że poświęcicie na to przynajmniej kilkanaście minut i nie będziecie wymyślać dopiero jak wyzwę do odpowiedzi. Bo jeśli kogoś na tym przyłapię, a musicie wiedzieć że z psychologii byłem na studiach całkiem dobry, to niestety nie zostanie dopuszczony do dalszego etapu eksperymentu. A byłoby szkoda, bo już godzinę lekcyjną poświęciliście. A więc się postarajcie. A teraz proszę... – tu Anglik przerwał na dziesięć sekund by nie konkurować ze szkolnym dzwonkiem, który notabene był ze dwa razy głośniejszy od tego w pobliskim technikum – o pozostanie na sali Mateusza i mojego specjalnego gościa. A resztę zapraszam za tydzień do pracowni informatycznej. Już nie będziemy drugi raz tak ganiać po szkole.

-          Jak to – wyprasza nas pan? – spytała jedna z dziewczyn i rozejrzała się po klasie w poszukiwaniu poparcie. – Chcemy zobaczyć pojedynek.

-          Nic z tego. Nie ma takiej możliwości – odpowiedział informatyk.

-          Ale jak to? Przecież pan obiecał! – nie dawała za wygraną uczennica.

-          Obiecałem, że pojedynek odbędzie się przy całej klasie? Niczego takiego sobie nie przypominam. Mateuszu, co na to powiesz? – zwrócił się nieoczekiwanie do swojego przeciwnika.

-          Eee... no niczego takiego niby pan nie mówił wprost, ale przecież było jasne, że to będzie przy wszystkich – odparł z nadzieją w głosie dryblas.

-          Czyżby zwycięstwo przy całej klasie smakowało bardziej niż te, które zobaczą nieliczni? Zostaje Eryk – on poświadczy, że wszystko było fair. Będzie naszym sędzią.

 

Po chwili wyczekania klasa, widząc że nic nie wskóra, zaczęła podnosić się z podłogi. Erykowi zrobiło się smutno. Planował, że już za moment podejdzie do Kasi i zapyta ja o wrażenia z lekcji, a tymczasem Anglik kazał mu zostać. Pożałował na moment roli pupilka dziwnego jegomościa. Ale może nie było tak źle. Sądząc z zachowania dziewczyny za tydzień przyjdzie na pewno. A uśmiech, który mu dziś posłała mógł być pretekstem do rozmowy w każdej chwil. Humor więc mu powrócił. Cieszyła go też wizja zawodów Mateusza i o głowę od niego niższego pana Smith’a.

Kiedy drzwi od sali zamknęły się za ostatnim z uczniów informatyk powiedział - No to piłki w dłoń! – I zdecydowanym krokiem poszedł pod drugą tablicę. – Ponieważ nie mamy dokładnych reguł gry proponuję co następuje. Każdy z nas ma do dyspozycji po trzynaście rzutów. Myślę, że powinniśmy rzucać w jednej serii, a nie na przemian. Liczyć będziemy zgodnie z regułami koszykówki. Czyli w zależności od miejsca z którego rzucimy, po jeden, dwa lub trzy punkty. Czyli maksymalnie można zdobyć 39 punktów. – Masz coś przeciwko takim zasadom.

-          Czy ja wiem? Chyba wolałbym rzucać na przemian.

-          Po co? Żeby zwiększyć dramaturgię pojedynku? Przecież uważasz go za już rozstrzygnięty, prawda?

-          Eee... no dobrze – przytaknęła ruda głowa. A jak zdecydujemy, kto będzie rzucał pierwszy.

-          Może... demokratycznie, co?

-          Jak to demokratycznie?

-          No, przez głosowanie. Kto głosuje żebyś ty zaczął – spytał nauczyciel i szybko, nim skończył zadawać pytanie, podniósł do góry lewą rękę w akcie aklamacji. – Hm... jeden głos – odparł po chwili. – A kto jest za tym żebym ja był pierwszy? – Tym razem rękę podniósł Mateusz. – Eryku! W takim razie twój głos zdecyduje. Tylko nie mów że się wstrzymujesz, bo się nigdy nie dogadamy, tak jak politycy w sejmie. Nie możesz się wstrzymać. Ty masz teraz w rękach władzę swoim jednym, rozstrzygającym głosem.

Eryk popatrzył na nauczyciela i dryblasa. Musiał podąć decyzję. Cokolwiek by nie zrobił wiedział że za chwilę będzie musiał przystąpić do jednego z obozów. Nie musiał długo myśleć. – Zaczyna Mateusz – zawyrokował i tym razem on puścił oko do Anglika.

Młody koszykarz nie kazał im długo czekać. Pierwsze trzy rzuty przyniosły mu po dwa punkty. Wszystkie zaliczone. Podbudowany wynikiem przesunął się za linie rzutów za trzy. Rzucił najpierw dwa razy celnie. Potem spudłował. Potem nastąpiła już do końca całą seria, kończąca za każdym razem okrzykiem „yes”. Nauczyciel stojąc pod koszem i podając piłkę kręcił z powątpiewania głową. Chyba nie spodziewał się takiego wyniku. Tylko jeden niecelny.

Kiedy Mateusz podliczył zdobyte punkty podając piłkę Anglikowi powiedział z dumą:

        Trzydzieści trzy. Teraz pan.

        Z taką celnością powinieneś grać w NBA. Marnujesz się w tej budzie. Dobra dawaj!

Pan Smith stanął prawie pod tylną ścianą sali, maksymalnie z boku tablicy krok za liną trzech punktów i uniósł piłkę nad głowę. Rzucił po sekundzie koncentracji. Zupełnie jakby nie zależało mu na tym czy zdobędzie punkty czy nie. Piłka poleciała płasko i po odbiciu się od kosza zatańczyła jakby w zamyśleniu czyją stronę wybrać i... odpuściła światło obręczy.

-          Cholerka. Coś nie mam szczęścia. Może spróbuję lewą – powiedział nauczyciel.

Zrobił jeszcze krok w tył, podniósł okulary na czoło i odbił kilka razy piłkę o podłogę przy lekkim zgięciu kolan. Wyglądał teraz jak zawodowiec. Rzucił. Piła znów poleciała płasko, ale tym razem wylądowała dokładnie w środku obręczy.

-          Jest! Trzy punkty krzyknął Eryk – dając do zrozumienia czyją stronę trzyma.

Nauczyciel schwycił rzuconą silnie przez Mateusza piłkę pewnym dwuręcznym chwytam i znów wykonał kilka kozłów. Ponownie stanął w lekkim ugięciu kolan z piłką nad głową gotowy do rzutu. I wtedy powiedział:

-          Mogę jeszcze zremisować. Jeśli trafię wszystkie rzuty. Prawdopodobieństwo jak jeden do dwa do potęgi jedenastej. Czyli nieco mniejsze niż jeden do dwóch tysięcy. Trochę mało. - Po chwili namysłu dodał – Rezygnuję z dalszych rzutów. Poddaję się!

-          Jak to? – spytali jednocześnie obaj chłopcy.

-          Normalnie. Wygrałeś Mateuszu. Moje gratulacje!

-          Ale ja tak nie chcę. Wolałbym w uczciwej walce.

-          Pojedynek był jak najbardziej uczciwy.

-          Chyba jednak nie. Przecież nie wykorzystał pan wszystkich rzutów.

-          Nie musiałem. Umówiliśmy się że mamy do dyspozycji po trzynaście trafień. Nie było nic że koniecznie trzeba je wykorzystać. Decyduje liczba zdobytych punktów. Ty masz ich trzydzieści trzy, ja – trzy. Kto według ciebie wygrał?

-          No niby ja, ale ja bym wolał żeby pan jednak rzucił.

-          Przecież i tak nie wierzysz w remis. To twoim zdaniem niemożliwe. Czy się mylę?

-          To prawda, ale niech pan rzuci. Proszę.

-          Z mojego punktu widzenia wygrałeś. A jeśli chcesz uspokoić sumienie nie do końca sprawiedliwym wynikiem, to mogę rzucić ale z zamkniętymi oczami. Tak chcesz?

-          Nie, niech pan rzuci normalnie. Tak, jakby chciał pan wygrać, to znaczy zremisować.

-          Nie dam ci satysfakcji przekonania mnie. Skończyłem, to moje ostatnie słowo. Chodźmy po dziennik zaraz ci wstawię szóstkę. No i moja aktówka... jest twoja.

Kiedy po chwili wszyscy trzej byli pod drugą tablicą gdzie leżały ich rzeczy i nauczyciel już otwierał dziennik 3b Mateusz powiedział:

-          Nie tak to sobie wyobrażałem. To nie fair. Wezmę więc tylko pańska aktówkę.

-          Nic z tego. Albo aktówka i ocena albo nic.

-          Ale pan sobie ze mną pogrywa. Znów jakieś kombinacje.

-          Wcale nie. Taka była umowa. Skoro możesz wziąć teczkę i wrzucić za drzwiami do kosza jak ci się nie spodoba, to możesz też dostać szóstkę i potem powiedzieć, że dostałeś ja niesłusznie i wykreślić z dziennika już za dwa tygodnie.

Mateusz przez dobrą chwil myślał.

-          Niech pana diabli porwą. Nie chcę nic! Ale pod jednym warunkiem. Niech pan powie czy ta aktówka rzeczywiście jest tyle warta?

-          Pytanie za pytanie. A czy zrezygnowałbyś z oceny gdybyśmy rozegrali nasz pojedynek do końca? Bo przypuszczam że bardziej zaintrygował Cię mój sprzęt.

-          Tak, wziąłbym tylko aktówkę.

-          Tak myślałem! – powiedział wyraźnie zadowolony Anglik. -  Będą jeszcze z ciebie ludzie – dodał z satysfakcją. - Dobra chodźmy już czas.

-          A moje pytanie. Czy nosi pan przy sobie niepozorny przedmiot o wartości porządnego samochodu?

-          Sam sobie odpowiesz na tę zagadkę. Już za tydzień.

 

Kilka minut potem Eryk opuścił licealne mury. Wszyscy z 3b zrobili to sporo wcześniej. Kasia także. Po lekcji bowiem pan Smith zabrał swojego młodego gościa do pokoju nauczycielskiego i upoważnił do wzięcia klucza od sali 22 w następny wtorek. Powiedział że to konieczne bo spóźni się kilka minut i chce aby klasa weszła do sali i rozpoczęła dyskusję na temat odkryć i wynalazków. Eryk miał ją poprowadzić w roli asystenta nauczyciela. Bardzo mu się taka rola spodobała. Od razu postanowił kogo wyrwie pierwszego do odpowiedzi.

Po wyjściu ze szkoły przed podaniem sobie ręki na pożegnanie chłopak dostał drugie zadanie domowe. – To takie zadanie na szóstkę bo przecież nie miałeś jeszcze w szkole rachunku prawdopodobieństwa, prawda? – spytał Anglik. Znajdź błąd w moim rozumowaniu obliczającym szansę zremisowania w pojedynku z Mateuszem. - Nie było to trudne zadanie dla Eryka. Nim dotarł na przystanek tramwajowy znał odpowiedź. Dużo dłużej myślał nad tym, skąd Anglik wiedział, że na pewno spóźni się na następną lekcję.

Czyżby było to częścią jakiegoś planu?




Narada

       Na pięć minut przed północą dwóch postawnych mężczyzn ubranych w niedopasowane mundury US Navy bez szarż pokonywało szybkim krokiem korytarz prowadzący do niewielkiej sali konferencyjnej Centrum Sytuacji Kryzysowych Ministerstwa Obrony USA. Sztab mieścił się na poziomie minus pięć jednego z budynków rządowych stolicy. Spotkanie wyznaczono na godzinę 0:05. Dziś niewielkie pomieszczenie o jasnoniebieskich ścianach zarezerwowano dla Sekcji 21 – supertajnej komórka centrum. O jej prawdziwej działalności wiedziało zaledwie kilku najwyższych urzędników ministerstwa oraz doradców z otoczenia głowy państwa. Zebranie zwołano w trybie nadzwyczajnym, dokładnie przed pięcioma godzinami. Był to maksymalny czas reakcji na alarm pierwszego stopnia. Pięć godzin to było dosyć by zdążyć do Waszyngtonu nawet z bieguna południowego. Militarna obecność amerykanów w różnych częściach globu znakomicie sprzyjała dotrzymaniu takiego założenia. Wymagało to angażowania myśliwców F-16 czy niewidzialnych dla radarów B-2 Stealth, ale nikt nie liczył się z kosztami. Nic nie było bowiem tak cenne jak bezpieczeństwo narodowe.

Sekcja 21 działała poza normalnymi strukturami. Tworzyło ją dwunastu najbardziej wartościowych naukowców i analityków oraz jej szef, Clark Mac Hill –mianowany osobiście przez prezydenta. Aby zostać zaproszonym do tego elitarnego grona nie wystarczyło posiadać najwyższy wskaźnik inteligencji i być ekspertem w swojej dziedzinie. Trzeba było wykazać się nienaganną postawą moralną. Postawą, która była sprawdzana i testowana wielokrotnie. Zatajenie dochodu w zeznaniu podatkowym, ściąganie na studiach, a choćby wybicie szyby sąsiadowi bez propozycji pokrycia kosztów naprawy dyskwalifikowały. Zadaniem sekcji było trzymanie straży nad bezpieczeństwem globalnym planety. Żadne interesy poza interesami ludzkości nie mogły być dla tych ludzi ważniejsze. Kiedy wydarzało się coś nieoczekiwanego członkowie grupy mobilizowali cały swój potencjał i w ciągu kilku godzin prezentowali optymalne rozwiązanie problemu lub wyjaśnienie zagadki. Ze względu nie styl pracy nazywano ich demonami. Żądali zwykle masy danych i raportów na których przygotowanie dawali przysłowiowy kwadrans. I nie były to wcale żarty. Każdy z nich w sytuacji ekstremalnej działał jak kilkuosobowy zespół. Z prawdziwie diabelską prędkością i skutecznością.

Zwykle demony spotykali się raz na miesiąc by omówić sytuację międzynarodową, pogadać o nowych technologiach czy wynalazkach. No i na koniec podpisać się pod raportem trafiającym na prezydenckie biurko. Ostatnimi czasy, choć tliło się kilka ognisk zapalnych na kuli ziemskiej, stopień ogólnego bezpieczeństwo systematycznie rósł. Tym razem wydarzyło się coś wyjątkowego. Chociaż media o tym nie informowały, a żadne służby rządowe nie alarmowały o zagrożeniu. Clark Mac Hill nie wahał się jednak ogłosić alarm pierwszego stopnia już na sekundę po zakończeniu rozmowy telefonicznej z jednym ze swoich zaufanych ludzi. Był to telefon z posiadłości leżącej trzydzieści pięć mil na północny wschód od Nowego Yorku. Dwie godziny wcześniej wystartował w tamta stronę helikopter z kilkoma pracownikami ministerstwa by zbadać okoliczności zabójstwa starszego mężczyzny. Był nim główny doradca sekretarza obrony Stanów Zjednoczonych, serdeczny przyjaciel Clarka, Malcolm Arter.

 

Kiedy dwaj przybysze doszli wreszcie pod drzwi sali konferencyjnej, wartownicy ich strzegący stanęli na baczność i zasalutowali. Jeden z nich delikatnie zapukał do drzwi. Po chwili z pomieszczenia wyszedł osobiście szef grupy.

-          Witaj Victor - powiedział do starszego mężczyzny. - Ileż to już lat od kryzysu w Zatoce Świń? Byliśmy wtedy tacy młodzi... Dzięki za przybycie, dobrze ze zdążyłeś przylecieć z Archangielska. Sytuacje wydaje się - tu zawiesił głos - hm... zresztą sam to za chwilę ocenisz.

-          Dobry wieczór panie Thompson – powiedział odwracając się teraz do drugiego gościa. Doceniamy współpracę pańskiego rządu. Przepraszam za tę mała maskaradę, ale to konieczne byście za bardzo nie rzucali się w oczy. Zapraszam do środka. Czekamy tylko na was – powiedział odsłaniając prześwit dźwiękoszczelnych drzwi.

 

/cdn./

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz